Na początku Marian Krzaklewski próbuje rozprawić się z zarzutem prezydenta dotyczącym niesprawiedliwości społecznej ustawy uwłaszczeniowej, dowodząc, że ustawa ta miała zmienić obecny, krzywdzący całe rzesze Polaków, stan. Polegać ma on na tym, że niektóre grupy społeczne objęły i nadal obejmują bezpłatnie lub na preferencyjnych warunkach akcje prywatyzowanych przedsiębiorstw państwowych, natomiast inni są tej możliwości pozbawieni.
Osiem złotych majątku
Otóż teza, że wszyscy ci, którzy wzięli akcje, zyskali wielki majątek, jest mitem. Wielu spośród ok. miliona Polaków, którzy dostali akcje, zostało zwolnionych z pracy, wielu też otrzymało akcje, które okazały się nic nie warte. Ustawa uwłaszczeniowa niczego tu nie naprawia.
W trakcie dyskusji w Sejmie poseł Witold Tomczak zapytał: "Pracownik Huty Gliwice spółka akcyjna przysłał do mojego biura taki papier skarbu państwa, który mówi, że został obdarowany 8 akcjami w cenie 1 zł każda. Pisze dalej: zaufaliśmy wam, nie róbcie kpin z ludzi. Czy ten pan, były pracownik Huty Gliwice, będzie mógł skorzystać z jakiejkolwiek formy uwłaszczenia?". Otóż, według ustawy, nie.
Ustawa uwłaszczeniowa nie tylko nie naprawia krzywd, lecz jeszcze powiększa skalę niesprawiedliwości. Wielu takich, jak ten pracownik Huty Gliwice, traktuje jako już uwłaszczonych. Kilku milionom ludzi daje jakieś dobra - przy czym są to zarówno setki tysięcy złotych (mieszkania w centrum wielkich miast, nowe lub świeżo wyremontowane), jak też marne grosze (mieszkania w ruderach wymagających kapitalnego remontu) - a 20 milionom nie daje nic, bo przecież bon uwłaszczeniowy i ziemia dla rolników to utopia. Marian Krzaklewski, chcąc nie chcąc, powiela sytuację, która powstała przy uchwalaniu prawa do akcji pracowniczych. O ile jednak tamta niesprawiedliwość nie leżała w intencjach ówczesnego ustawodawcy, o tyle obecna próba jej "naprawienia" przez nową, znacznie większą niesprawiedliwość odbywa się z pełną świadomością ustawodawców.
Zadania gminy
Druga teza Mariana Krzaklewskiego jest taka, że gminie można wszystko odebrać i przekazać jej mieszkańcom jako konstytucyjnym suwerenom. Nie będzie to zubożenie gminy, lecz przekształcenie formy władania jej majątkiem z pośredniego na bezpośrednie.
Trudno o większe nieporozumienie. Po pierwsze, jednym z ustawowych zadań gminy jest "zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych członków wspólnoty samorządowej". Obecnie gminy realizują to zadanie - prawda, że w skromnym zakresie - odzyskując systematycznie pewną liczbę mieszkań komunalnych. Po uwłaszczeniu gmina niczego już nie będzie mogła odzyskać, musi więc znaleźć środki na budowę mieszkań. Przez sam fakt, że dotychczasowi najemcy staną się właścicielami, nie zostaną przecież zaspokojone potrzeby tych, którzy czekają na mieszkania. Po drugie, sprzedając mieszkania gmina uzyskiwała spore pieniądze na realizację ważnych celów gospodarczych. Jak pisze "Rzeczpospolita" ("W ręce lokatorów", 16 września br.), np. Gliwice w trzech ostatnich latach zarobiły na sprzedaży mieszkań prawie 62,5 mln zł, czyli tyle, ile w ciągu roku trzeba na inwestycje. Planowano m.in. wybudować obwodnicę. Uwłaszczenie pozbawi gminy tych wpływów. Tak więc decyzja o odebraniu gminom substancji mieszkaniowej wymaga zmian w innych ustawach i stosownej rekompensaty finansowej. Ustawa uwłaszczeniowa milczy na ten temat.
Problem remontów
Marian Krzaklewski poddaje krytyce "obiegowe", jak pisze, mniemanie, iż skutkiem uwłaszczenia będzie obciążenie ludzi kosztami utrzymania mieszkań. Wszak teraz - powiada - też łożą na ten cel.
To prawda, iż łożą, tyle że koszty utrzymania i remontów są wyższe niż pobierane czynsze. Różnice finansowane są z czynszów i opłat za wynajem lokali użytkowych i innych dochodów. Np. w Pile roczne wpływy z czynszu z lokali mieszkaniowych wynoszą 4,5 mln zł, a utrzymanie budynków kosztuje 7,9 mln zł. Różnicę w wysokości 3,4 mln zł pokrywają wpływy z czynszu za lokale użytkowe.
Podobne proporcje są w wielu miastach. "Gdyby wszyscy chcieli się uwłaszczyć, byłaby to duża ulga dla miasta" - powiedział szczerze (źródło jak wyżej) Janusz Strześniewski, wiceprezydent Torunia. "Ulga" dla miasta oznacza jednak przerzucenie wydatków na mieszkańców.
Trzeba przy tym pamiętać, że pieniądze, jakie gminy przeznaczają rocznie na remonty i modernizacje, są skoncentrowane na najpilniejszych pracach, dzięki czemu remonty te (bardzo kosztowne) są w ogóle możliwe do wykonania. Po uwłaszczeniu środki nie będą już koncentrowane. Każdy budynek będzie miał własną pulę, którą muszą uzbierać jego mieszkańcy. W budynkach wymagających pilnego remontu, a takich jest w Polsce wiele, trzeba zebrać dużo i zrobić to szybko.
W ustawie tego typu problemy nie zostały uregulowane, dla lokatorów nie przewiduje się żadnych funduszy na ten cel. Jednorazowy akt uwłaszczeniowy musi więc spowodować podwyżkę kosztów utrzymania mieszkania, w wielu przypadkach niemożliwą do pokrycia przez lokatorów. Dane z kilku miast (Piła, Łódź, Bydgoszcz) wykazują, że wzrost opłat wyniósłby od 40 do 80 proc. miesięcznie. A przecież już teraz ok. 30 proc. najemców nie opłaca regularnie czynszu.
Nie ma przymusu
Kolejny argument Mariana Krzaklewskiego jest taki, że jeśli kogoś nie stać, to może nie brać. Wszak ustawa nikogo nie zmusza do skorzystania z prawa własności.
Jest to podejście, które narusza podstawy solidarności społecznej, co w przypadku przewodniczącego NSZZ "Solidarność" musi dziwić. Jeżeli mieszkańcy nowych lub niedawno wyremontowanych budynków odejdą "na swoje", zaprzestając wpłat do wspólnej kasy gminnej, natomiast mieszkańcy starych domów nadal zostaną najemcami, gminy będą zmuszone do szukania dodatkowych środków na remonty. Zakres tych remontów przecież się nie zmniejszy, stare kamienice zostaną w gestii gminy, ale wpływy z czynszów będą niższe. Skąd wziąć dodatkowe środki? Ustawa na ten temat milczy. A przecież kwestią szczęścia czy też przypadku było, iż remont jakiegoś budynku odbył się - za pieniądze ze wspólnej kasy gminnej - przed uwłaszczeniem. Jego mieszkańcy mogą się czuć tak, jakby wygrali los na loterii, ale uwłaszczenie nie może być loterią.
Mityczny bon uwłaszczeniowy
Marian Krzaklewski próbuje też dowieść, że to, iż ustawa nie wskazuje wartości nominalnej bonu uwłaszczeniowego, nie jest wadą, lecz zaletą, liczy się bowiem jego wartość rynkowa. Ale coś u licha na temat tej wartości trzeba ludziom powiedzieć!
Szykuje się prywatyzacja cukrowni. Pracownicy będą mogli otrzymać akcje o wartości nominalnej 1000 zł, ale nie wiedzą, czy brać je, czy czekać na może bardziej wartościowy bon uwłaszczeniowy? Stawianie ich w takiej sytuacji jest niedopuszczalne.
Znamienne jest, że na żadnym etapie prac nad ustawą uwłaszczeniową wartość bonu nie została choćby w przybliżeniu określona. Z naszych obliczeń wynika, iż wynosi ona ok. 150 - 250 zł, z czego autorzy ustawy chyba też zdają sobie sprawę. Świadczy o tym odrzucenie przez Senat poprawki SLD, w myśl której nominalna wartość bonu byłaby nie niższa niż 300 zł. Co komu da bon o wartości 250 zł, którego na dodatek ustawa nie pozwala sprzedać? W razie potrzeby służę stosownymi wyliczeniami.
Rozdawanie w ten sposób majątku państwowego jest zwykłym marnotrawstwem. Są inne, pilniejsze potrzeby.
Fakty pominięte, bo niewygodne
Marian Krzaklewski w swoim artykule w ogóle nie wspomina o ziemi dla rolników - i słusznie, bo ta ziemia to czyste Niderlandy. Gdyby wszyscy uprawnieni rolnicy chcieli otrzymać po 20 ha, jak im obiecuje ustawa, powierzchnia Polski musiałaby być dwa razy większa. (Tak dokładnie to wypada po 30 arów na uprawnionego, przy kompletnym braku zasad i kryteriów przyznawania). Nie odnosi się również ani słowem do orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który zakwestionował przepisy umożliwiające przekształcenie prawa do użytkowania wieczystego w prawo własności bez odszkodowania, a przecież tego samego próbuje się dokonać w ustawie uwłaszczeniowej.
Nie pisze natomiast, ale mówi, że jak nie będzie ustawy uwłaszczeniowej, to przyjdą Niemcy i zabiorą Polakom ziemię i mieszkania. Metodę przyciągania wyborców przez rozbudzanie ich antyniemieckich resentymentów uważam za szczególnie niegodną i kompromitującą.
Nie zajmuje się również Marian Krzaklewski kosztami tej ustawy dla skarbu państwa i budżetu. A będzie to niebagatelna kwota, ok. 7 - 8 mld zł, której ciężar poniosą wszyscy obywatele. Także za tymi liczbami stoją obliczenia, którymi w razie potrzeby służę. Premier, zaangażowany w kampanię wyborczą Mariana Krzaklewskiego, także nabrał wody w usta i po cichu zdaje się marzy, aby ustawa nie weszła w życie.
W zamian Marian Krzaklewski pisze o tym, że prezydent obiecywał polepszenie sytuacji mieszkaniowej Polaków, więc powinien ustawę uwłaszczeniową podpisać, gdyż gwarantuje ona realizację jego postulatów. Jest to podwójna nieprawda. Aleksander Kwaśniewski, owszem, obiecywał, ale wsparcie dla polityki mieszkaniowej rządu. Natomiast premier Jerzy Buzek w swoim expos? w 1997 r. zapowiadał pilne rozpoczęcie realizacji wielkiego narodowego programu budownictwa mieszkaniowego, uruchomienie kas budowlanych dla mało i średnio zarabiających rodzin oraz rozwój budownictwa komunalnego, czynszowego i socjalnego. Nic z tych zapowiedzi nie zostało zrealizowane, sytuacja jest jeszcze gorsza, niż była.
Wyjątkową hipokryzją są stwierdzenia, że prezydent mógł skorygować w trakcie procesu legislacyjnego rozwiązania, które budziły jego zastrzeżenia. Kiedy miał korygować? Ta ustawa przyjęta została w iście ekspresowym tempie. Opętani przedwyborczą gorączką posłowie AWS i PSL nie słuchali nikogo, czy posłuchaliby akurat prezydenta?
Nie wszyscy są głusi
Nieprawdą jest również, że dla uwłaszczenia nie ma alternatywy. Projekty odpowiednich ustaw leżą w Sejmie, o czym Marian Krzaklewski doskonale wie. Jeden dotyczy preferencyjnego wykupu mieszkań zakładowych i jest gotowy do trzeciego czytania. Dobiegają też końca prace nad ustawą o przekształceniu lokatorskiego prawa do mieszkania spółdzielczego w prawo własnościowe.
Stwierdzenie Mariana Krzaklewskiego, iż łatwiej jest burzyć, niż budować - uważam za całkowicie nieuprawnione. Ustawę uwłaszczeniową zakwestionowali m.in. prof. Andrzej Zoll (b. prezes Trybunału Konstytucyjnego), Bogusław Grabowski (kandydat AWS na premiera), Waldemar Kuczyński (doradca premiera), prof. Piotr Winczorek (jeden z najwybitniejszych konstytucjonalistów), Rada Legislacyjna przy premierze, biura legislacyjne Sejmu i Senatu.
Niektórzy domagali się wręcz jej zawetowania.
Są w AWS parlamentarzyści, do których argumentacja prezydenta dociera. Np. poseł Józef Mozolewski powiedział w Białymstoku PAP, że uzasadnienie prezydenta nie może być lekceważone, jego uwagi powinny być uwzględnione przy konstrukcji nowego projektu ustawy, a nawet konieczna byłaby współpraca między parlamentem a prezydentem w tej sprawie. To pocieszające, że nie wszyscy posłowie AWS są głusi na głos zdrowego rozsądku. Odwlekanie rozpatrzenia weta świadczy dowodnie o tym, że chodzi tu wyłącznie o grę wyborczą.
Źródło: "Rzeczpospolita"
Powrót do "Publikacje" / Do góry | | | |
|