Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt




Publikacje / 28.10.05 / Powrót

Donald Tusk nie musiał przegrać
Dział: O polityce i politykach

Sławomir Sierakowski, publicysta promujący idee lewicy, stawia w artykule pt. "Kaczyński: szczęście w nieszczęściu" ("Gazeta Wyborcza" z 25 października) kontrowersyjną tezę. Twierdzi mianowicie, że wprawdzie zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich oznacza złe rządy, ale dzięki temu lewica się umocni, a to jego osobiście cieszy.

Jest to typowy przykład rozumowania: im gorzej tym lepiej. To hasło dzieliło działaczy lewicowych w ostatnich latach. Nigdy nie byłem jego zwolennikiem, podobnie - Socjaldemokracja Polska. Dlatego opowiedziałem się za Donaldem Tuskiem, choć nie bez rozlicznych zastrzeżeń.

Dlaczego Donald Tusk przegrał? Z większości analiz wynika, że musiał. Moim zdaniem, nie.

Czego nie zrobił Donald Tusk

W komentarzach dotyczących wyniku wyborów nacisk położony jest na działania i zachowania Lecha Kaczyńskiego. Pisze się o tym, że był bardziej wyrazisty od Donalda Tuska, dużo obiecywał, uczynił osią sporu podział na Polskę liberalną (Tuska) i solidarną (Kaczyńskiego), zwrócił się do wyborców Samoobrony.

To prawda, ale co zrobił Donald Tusk, by się temu wszystkiemu przeciwstawić? Niewiele.

Twierdzi się również, że Tuskowi zaszkodziła wyciągnięta przez Jacka Kurskiego sprawa dziadka w Wehrmachcie. Nie sądzę. Bardziej zaszkodziło to PiS-owi i jego kandydatowi. PiS z trudem odrobiło straty wyrzucając ze swoich szeregów sprawcę prowokacji i udając, że nic nie wiedziało o jego poczynaniach.

Przegrana Tuska wynika nie tyle z tego, co robił Lech Kaczyński i jego sztab, lecz z tego co robił, a bardziej - czego nie robił Donald Tusk.

Otóż od początku tych wyborów zarysował się podział na Polskę - z jednej strony: braci Kaczyńskich, ojca Rydzyka, Andrzeja Leppera i Romana Giertycha, a z drugiej - Polaków, którzy opowiadają się za wolnością sumienia i wyznania, wierzących, ale nie zgadzających się na dominację Kościoła w polityce, proeuropejskich, tolerancyjnych, przeciwnych politycznym samosądom i obsesyjnemu powrotowi do przeszłości. Gdyby Donald Tusk postawił się bardzo wyraźnie w roli lidera tej drugiej grupy, a zdecydowanie przeciwstawił pierwszej, to wygrałby wybory.

Jak można było to zrobić?

Komentatorzy wiele uwagi poświęcają głosom wyborców Andrzeja Leppera, które niewątpliwie przyczyniły się do zwycięstwa Lecha Kaczyńskiego, pomijają natomiast głosy, które padły na Marka Borowskiego oraz te, które nie padły w ogóle - wyborcy pozostali w domach - natomiast wcześniej mógł na nie liczyć Włodzimierz Cimoszewicz.

Policzmy te głosy.

Głosy, które były do zdobycia

Z badań PBS i TNS OBOP dla Telewizji Polskiej, na które powołuje się "Gazeta Wyborcza" ("Dlaczego nie Tusk?" - 25.10.2005 r.) wynika, że na Donalda Tuska zagłosowało 722 tys. a na Lecha Kaczyńskiego - 276 tys. wyborców Marka Borowskiego. Przy wszystkich zastrzeżeniach, które można mieć do wyników tych badań (sondaże się ostatnio nie sprawdzały), powstaje pytanie, co z resztą? Na Marka Borowskiego oddano 1540 tys. głosów, zatem 540 tys. osób spośród jego elektoratu nie poszło do urn. Wybrało absencję. Powstaje też inne pytanie: czy 276 tys. głosów oddanych w I turze na Marka Borowskiego musiało paść na kandydata PiS? Odpowiedź wydaje się oczywista: nie musiało.

Dodajmy do tego głosy, na które mógł liczyć Włodzimierz Cimoszewicz. Przed swoją rezygnacją ze startu w wyborach osiągnął on 16 proc. poparcia w stosunku do deklarowanej wówczas frekwencji, co równa się ok. 2,8 mln osób, a więc ok. 1,2 mln głosów ponad to, co uzyskał Marek Borowski. Znacząca część tych ludzi - trudno powiedzieć, jaka, ale z całą pewnością większość - nie poszła głosować, bo była sfrustrowana i zniechęcona brudną kampanią przeciwko W. Cimoszewiczowi.

Jak w tej sytuacji powinien zachować się Donald Tusk?

W zwarciu Tuskowi szło gorzej

Po pierwsze, powinien zdefiniować nową oś sporu między nim a Lechem Kaczyńskim. Nie podział na Polskę liberalną i solidarną, bo w tym sporze został zapędzony do rogu. Gdyby przyrównać to, co się działo między Tuskiem a L. Kaczyńskim do walki bokserskiej, Tusk przyjął styl walki przeciwnika. Dopuścił do zwarcia, które Kaczyńskiemu, jako niższemu zawodnikowi, bardziej odpowiadało niż walka w dystansie i dlatego inkasował od niego ciosy. Tusk powinien więc unikać zwarcia i zaproponować własny styl walki. Jaki?

Tuż przed wyborami zadeklarowałem publicznie, że nie będę głosować na Lecha Kaczyńskiego wymieniając przyczyny, dla których jego kandydatura jest nie do przyjęcia - dla mnie i dla ludzi, którzy budowali w Polsce demokrację. Napisałem też o tym w "Gazecie Wyborczej" ("Borowski: Jednak Tusk" - "Gazeta", 21.10.2005 r.) pokazując - na podstawie projektu konstytucji IV RP autorstwa PiS i Lecha Kaczyńskiego - jak Lech Kaczyński zamierza dzielić obywateli, budować Polskę autorytarną i upartyjnioną, a także prowadzić polityczne rozrachunki pod przykrywką prawa. Podkreśliłem, że ten projekt konstytucji to swoiste zwierciadło duszy Lecha Kaczyńskiego; tak czy inaczej będzie on starał się realizować zawartą w niej wizję państwa, zatem Donald Tusk powinien jasno dać do zrozumienia, że taka wizja jest mu obca.

Kandydat PO nie poszedł tą drogą. Było to dla niego trudne, ponieważ w ostatnim okresie przeszedł niekorzystną ewolucję. Z poziomu liberalizmu światopoglądowego, jaki wyznawał w latach 90. i euroentuzjazmu zaczął przesuwać się - pod wyraźnym wpływem Jana Rokity - w kierunku konserwatywnej prawicy.

Trudne, nie znaczy jednak niewykonalne. W tej kampanii nie takie wolty były możliwe. Lech Kaczyński także zapierał się swoich poglądów kreując się na sympatycznego, dobrodusznego pana, ojca rodziny, dziadka, którego trudno podejrzewać o jakieś złe zamiary. Jeżeli taka była poetyka tej kampanii, to - nawet zaciskając zęby z niesmaku - trzeba było ją przyjąć, nie rezygnując przy tym z własnych zasad. Nie zgadzam się np. że Donald Tusk powinien, podobnie jak to robił Lech Kaczyński, kokietować Andrzeja Leppera, mógł się jednak wypowiedzieć przyjaźniej o jego elektoracie. Najważniejsze było wszak zdefiniowanie się w roli przywódcy, w roli lidera Platformy Obywatelskiej - partii bardziej proeuropejskiej niż Prawo i Sprawiedliwość (niestety, ten wizerunek zepsuł swego czasu Jan Rokita głosząc hasło "Nicea albo śmierć"), bardziej liberalnej światopoglądowo, partii, która patrzy w przyszłość, a nie nawraca stale do przeszłości.

To na pewno przyciągnęłoby elektorat lewicowy, który na mnie oddał swój głos. Dla elektoratu Włodzimierza Cimoszewicza potrzebne było natomiast coś jeszcze: określenie się w sprawie Anny Jaruckiej i udziału członków Platformy w ataku na Włodzimierza Cimoszewicza. O tym także pisałem we wspomnianym artykule.

Tusk bał się odwołać do lewicowego elektoratu

To nie były żadne warunki, bo nie mogłem przecież wezwać ludzi lewicy do głosowania na Donalda Tuska - nie byłem właścicielem ich głosów. Przedstawiłem jedynie swój punkt widzenia mając nadzieję, że zarówno moi wyborcy, którym byłem to winien, jak i Donald Tusk wezmą go pod uwagę.

Niestety, kandydatowi PO albo zabrakło odwagi, albo też jego sztab trzymał go za poły uznawszy, że tak daleko nie może się posunąć.

Charakterystyczna była wypowiedź Donalda Tuska w trakcie jednej z debat prezydenckich. Mówiąc o tym, jak różni ludzie go popierają, wymienił Stefana Niesiołowskiego i hiphopową lewicę. Nie przeszły mu przez gardło słowa: nowa lewica czy też - uczciwa lewica. Bał się jak ognia odwołania się do lewicowego elektoratu.

Policzmy ponownie. Gdyby udało się z mojego elektoratu pozyskać w sposób, jaki przedstawiłem, tylu wyborców, ilu Lechowi Kaczyńskiemu udało się pozyskać z elektoratu Andrzeja Leppera, czyli 87 proc., Tusk miałby o 600 tys. głosów więcej, a Kaczyński o 200 tys. mniej. Z 1,2 mln nieobecnych przy urnach zwolenników Cimoszewicza, można by - po jasnej deklaracji, że nie będzie w PO miejsca dla nieetycznych polityków - zmobilizować przynajmniej tyle samo. Wygrana byłaby w zasięgu ręki.

Analiza Sławomira Sierakowskiego, od której rozpocząłem te rozważania, jest zbyt płytka. Gdyby Donald Tusk miał wygrać siłą rozpędu, bez deklaracji, o których napisałem, bez wyraźnego zobowiązania się do działań w obronie demokratycznego porządku - to Sierakowski miałby trochę racji, ale tylko trochę. Polityk dbający o państwo nie powinien kierować się zasadą: im gorzej, tym lepiej. Jeśli przyjąć filozofię Sierakowskiego, to najlepiej byłoby, gdyby rządził Giertych. Wtedy dopiero lewica urosłaby w siłę!

Jesteśmy partią lewicy, która nie chce budować swojej pozycji na zawiedzionych nadziejach Polaków, nie chce żerować na błędach innych, karmić się gorzkimi owocami czyjejś politycznej hucpy. Niemniej jednak taki Donald Tusk - aczkolwiek szkód by nie wyrządził, przedłużałby okres zamętu w Polsce.

Z głębszej analizy wynika jednak, że "inny" Donald Tusk - taki, który chciałby wrócić do swoich korzeni, mógłby wygrać. Szkoda, że tak się nie stało.

Marek Borowski

Źródło: "Gazeta Wyborcza"

Powrót do "Publikacje" / Do góry