W założeniu lustracja miała umacniać demokrację w Polsce. Przyjęto, że warunkiem demokratycznych wyborów jest pełna wiedza o kandydacie. Nie wolno mu zataić współpracy ze służbami PRL, a rzeczą wyborców jest ocena tego faktu. Ustawa lustracyjna obciążona była jednak poważnym mankamentem: nie definiowała istoty współpracy. Pamiętajmy, że pracownicy SB byli normalnymi funkcjonariuszami państwowymi. W ramach swoich obowiązków mogli jawnie przychodzić do innych funkcjonariuszy państwowych i zadawać im rozmaite pytania, na które ci ostatni mieli obowiązek odpowiedzieć. Nie zawsze oznaczało to popełnianie jakichś niegodziwości. Jeśli pytania dotyczyły np. oceny sytuacji gospodarczej w branży, reakcji na decyzje rządu itp. - to informacje na ten temat nikomu nie szkodziły. Ten kto ich udzielał był jednak zapisany w materiałach SB jako tzw. kontakt operacyjny. Podobnie wyglądała sytuacja z osobami powracającymi z zagranicy, które musiały napisać raport ze swojego tam pobytu, ale na nikogo nie donosiły.
W 1997 r. w trakcie uchwalania ustawy lustracyjnej wniosłem poprawkę, która określała, że za współpracę z SB uważa się taką formę kontaktów, w których wyniku została lub mogła zostać wyrządzona szkoda organizacjom opozycyjnym, niezależnym związkom zawodowym, Kościołowi oraz zwykłym obywatelom. Zapowiedziałem też, że mimo krytycznego stosunku SLD, którego byłem wówczas członkiem, do tej ustawy, po przyjęciu poprawek będę za nią głosował. Niestety, zostały one odrzucone niewielką liczbą głosów.
Kryteria współpracy z SB sprecyzował ostatecznie Trybunał Konstytucyjny uznając, że miała ona miejsce wtedy, jeśli była tajna, świadoma, przypieczętowana podpisem osoby, która ją podjęła, a informacje, jakich żądały służby, były rzeczywiście przekazywane.
Ustawa nie była idealna. Można było się zastanawiać nad dalszymi jej poprawkami, np. umożliwieniem prezydentowi i premierowi wglądu do teczek kandydatów na ministrów. W zasadzie jednak spełniała swoją rolę. Przy czym procesy lustracyjne pokazały, że zawartość archiwów służb specjalnych jest niejednorodna, dlatego potrzebny jest niezawisły sąd, który oceni, czy popełnione zostało kłamstwo lustracyjne.
Lustracją w nowym wydaniu ma być objętych 400 tys. osób (w starym 25 tys.). Każdy funkcjonariusz publiczny będzie musiał przedstawić zaświadczenie z IPN o zawartości archiwów tajnych służb na swój temat. Jeśli figuruje w archiwach, jedynym dokumentem, jaki może wystawić IPN, jest potwierdzenie, że był osobowym źródłem informacji. Nawet jeśli zapis sporządził funkcjonariusz SB, który nachodził go w domu (był sąsiadem, znajomym itp.) a potem pisał, co mu przyszło do głowy. Zainteresowany będzie mógł wystąpić do sądu i udowodnić, że „nie jest wielbłądem”. Sądy nie są jednak przygotowane do rozpatrywania tego typu spraw. Będą się one toczyć latami, a w tym czasie ludzie, którzy nikomu niczym nie zawinili będą narażeni na infamię i ostracyzm społeczny oraz pozbawieni pracy.
W warunkach nowej ustawy prof. Zyta Gilowska znalazłaby się z góry na przegranej pozycji. Dostałaby zaświadczenie, że była osobowym źródłem informacji (wielokrotnie rozmawiała z pracownikiem SB). Wszyscy by się dowiedzieli, że została zarejestrowana jako TW Beata. Zanim rzeczy by się wyjaśniły (o ile w ogóle by doszło do ich wyjaśnienia), byłaby skończona jako polityk.
Kto wymyślił ten absurd? Dokładnie nie wiadomo. Trochę PiS, trochę PO. Jak to u nas: nie chodzi o wyjaśnienie czegokolwiek, ale o „dowalenie” przeciwnikowi politycznemu i brylowanie w mediach. Szykuje się kolejne polskie piekło. Cień nadziei pozostał w Senacie, który chce przywrócić status pokrzywdzonego i oświadczenia lustracyjne. Marszałek Borusewicz nazwał tę ustawę krową z głową konia. Pojeździć się na tym nie da, a i mleko niepełnowartościowe.
Marek Borowski
Źródło: Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI
Powrót do "Publikacje" / Do góry