Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt



Publikacje / 30.05.01 / Powrót

Cel inflacyjny - rzecz rządu
Dział: O inflacji

Na początku maja br. w krótkim tekście ("Rz" z 4 maja) przedstawiłem swój pogląd na kwestię ustalania średniookresowego celu inflacyjnego. Uzasadniłem mianowicie, dlaczego uprawnienie to powinno w ciągu najbliższych paru lat należeć do Rady Ministrów oraz polemizowałem z tezą, że taka zasada byłaby sprzeczna z konstytucją. Nie ukrywałem także, iż przyjęty przez Radę Polityki Pieniężnej w 1998 r. cel w postaci osiągnięcia w 2003 r. inflacji poniżej 4 proc. uważam za zbyt ambitny, a przez to szkodliwy dla wzrostu gospodarczego. Odsunięcie realizacji tego celu, np. na 2005 r., pozwoliłoby także nieco zmniejszyć restrykcyjność bieżącej polityki monetarnej. Zaprosiłem do dyskusji.

Z zaproszenia skorzystał czołowy harcownik polskiej publicystyki ekonomicznej Janusz Jankowiak.

Niestety, jego pierwszy zarzut to typowy strzał kulą w płot. Nigdy i nigdzie nie twierdziłem, że w Polsce dla doraźnych celów trzeba podnieść inflację. Zastanawiam się natomiast nad tempem jej obniżania, co jest realnym problemem ekonomicznym i może mieć istotne skutki dla gospodarki. Przyznam, że nie rozumiem, jak tej klasy analityk mógł pomylić poziom inflacji z dynamiką zmian tego poziomu.

Szybki proces obniżania inflacji

Moim zdaniem Janusz Jankowiak wyraźnie lekceważy skutki procesu obniżania inflacji w Polsce. Jeśli porównać inflację z 1997 r. z obecną, to rzeczywiście spadek - jak na cztery lata - nie jest porażający. Ale w tym czasie przeżyliśmy kilka zawirowań i w efekcie prawie wróciliśmy do punktu wyjścia. W sierpniu 2000 r. inflacja wynosiła ponad 11 proc. i następnie, w ciągu zaledwie 8 miesięcy, spadła aż o prawie 5 punktów procentowych. Przyczyniła się do tego decyzja o podwyższeniu stóp przez RPP, okupiona zduszeniem wzrostu gospodarczego, aprecjacją złotego na nienotowaną dotychczas skalę i szybkim wzrostem bezrobocia. Nie są to bynajmniej koszty przejściowe, bo po pierwsze - trwają, a po drugie - bezrobocie ma tendencję do utrwalania się, jeśli w wyniku utraty pracy nabyte w przeszłości przez pracobiorcę umiejętności ulegają erozji.

Czym grozi szybki proces obniżania inflacji, świadczy przykład Czech. Chcąc szybko obniżyć inflację, która wyraźnie wzrosła po kryzysie walutowym w 1997 r., bank centralny przyczynił się do powstania kilkuletniej recesji. Nie zapobiegło to jednak nawrotowi inflacji w 2000 i 2001 r., wywołanej m.in. wzrostem cen paliw, szczególnie odczuwalnym w otwartej gospodarce. Ponadto sama recesja spowodowała gwałtowny wzrost deficytu budżetowego (w tym roku przewiduje się 6,5 proc.!) i znaczny wzrost długu publicznego. To z kolei zagraża "odbiciem" inflacyjnym w najbliższych latach. Bank centralny tym razem nie zdecydował się jednak na zaostrzenie polityki pieniężnej, dopuszczając do przejściowego wzrostu inflacji.

To czeskie doświadczenie pokazuje bardzo ostro, że inflację można zmniejszać systematycznie tylko w wyniku koordynacji wszystkich elementów polityki makroekonomicznej oraz przy wsparciu zmianami systemowymi (jakość rynków). Brutalne użycie tylko instrumentów monetarnych może być skuteczne jedynie na krótką metę.

Czeka nas powiększenie deficytu

W Polsce skutki zbyt szybkiego procesu obniżenia inflacji ujawniły się już w ostatnich dwóch kwartałach. W wyniku utrzymywania przez RPP wysokich stóp procentowych, podyktowanych koniecznością realizacji średniookresowego celu inflacyjnego, postępuje ciągle realna aprecjacja złotego. W praktyce redukuje to do zera marże eksportowe, obniżając jednocześnie koszty importu. W efekcie, w nieodległym czasie czeka nas powiększenie deficytu na rachunku obrotów bieżących. W międzyczasie mamy już gwałtowne pogorszenie kondycji budżetu. Jednocześnie spadek dochodów budżetowych powoduje osłabienie dyscypliny fiskalnej. Jest to polityka niezwykle kosztowna społecznie. Scenariusza tego dałoby się uniknąć, gdyby "schodzenie" z inflacji od ubiegłego roku było bardziej łagodne, a aprecjacja kursu nie tak głęboka.

Co do trzeciej tezy mojego polemisty, rzeczywiście w moim artykule nie było uzasadnienia dla twierdzenia, że zejście z inflacją poniżej 4 proc. w 2003 r. jest szkodliwe - po prostu pisałem głównie o czym innym. Nie znaczy to jednak, że kierowałem się intuicją. Czy jest taki poziom inflacji, który w danym kraju i w danym momencie nie może być już dalej obniżany bez szkody dla wzrostu i zatrudnienia? Tak, jest to tzw. inflacja minimalna. Z grubsza chodzi o to, że w krajach o niższej wydajności pracy minimalna inflacja musi być wyższa niż w krajach o wyższej wydajności. Dzieje się tak dlatego, iż w tych pierwszych (np. w Polsce) szybko rośnie wydajność pracy w sektorze dóbr wymienialnych (czyli takich, które mogą być eksportowane i importowane). Wzrost wydajności pracy w sektorze dóbr niewymienialnych (usługi, budownictwo) nie jest tak duży - istnieje nawet popularne powiedzonko, że orkiestra (to też usługa) nie może zwiększyć wydajności i zagrać Mozarta dwa razy szybciej. Muzycy (i w ogóle pracownicy sektora dóbr niewymienialnych) chcą jednak zarabiać coraz więcej, zwłaszcza że w sektorze dóbr wymienialnych, dzięki szybkiemu wzrostowi wydajności, płace także rosną dość szybko.

Powoduje to szybszy wzrost cen dóbr niewymienialnych i średniego poziomu cen. Próba zbicia inflacji poniżej tak rozumianej inflacji minimalnej spowoduje deflację w grupie dóbr wymienialnych, spadek produkcji i wzrost bezrobocia. Opisałem znany w literaturze efekt Balassy-Samuelsona (B-S), na który powołuje się także Jankowiak, twierdząc jednak przy tym, że powinniśmy cel inflacyjny w najbliższych latach obniżyć jeszcze bardziej, bo do 2 - 3 proc. Uważam, że jest to teza błędna, ignorująca znane i uznane opracowania, jak choćby niezwykle ważną dla tej kwestii pracę Sinna i Reuttera ("Minimum inflation rate for Euroland").

Skąd taki pomysł - nie wiadomo, tym bardziej że kwerenda po "dziełach wszystkich" mojego szanownego polemisty przyniosła zaskakujący rezultat. Otóż nie dalej, jak w marcu br., w "Przeglądzie makroekonomicznym BRE Banku" napisał on: "mało zasadne byłoby ograniczanie inflacji w Polsce poniżej 4 proc. Sądzimy, że kolejny cel inflacyjny na lata 2004 - 2009, czyli już po przystąpieniu Polski do UE, nie powinien zasadniczo odbiegać od aktualnego celu średniookresowego".

I bardzo dobrze. Ale jeśli w 2009 roku mamy utrzymywać inflację na poziomie 4 proc., to dlaczego już w 2003 r. mielibyśmy schodzić poniżej 4 proc., a kilka lat później do 2 - 3 proc.? Zawsze szczerze podziwiałem niezwykłą płodność pisarską Janusza Jankowiaka. Jest to oczywiście wielka zaleta, ale ma też taką wadę, że jeśli się tak dużo napisało, to nie sposób tego wszystkiego spamiętać.

Liczy się każdy "punkcik"

Z analizy efektu (B-S) i pracy Sinna i Reuttera wynika, że obecnie minimalna (obiektywna) inflacja dla Polski jest zdecydowanie wyższa niż 4 proc. i zamyka się w przedziale 6 - 7 proc. Wpływają na to trzy czynniki: tzw. ulepszenia jakościowe produkowanych dóbr, oczekiwany wzrost udziału dóbr niewymienialnych w krajowej wartości dodanej i niezakończony proces wyrównywania się cen w sektorze dóbr wymienialnych w Polsce i za granicą. W tej sytuacji wyznaczenie celu inflacyjnego na bieżący rok w przedziale 6 - 8 proc. można zaakceptować, pod warunkiem że RPP nie będzie starać się za wszelką cenę osiągnąć wskaźnik bliski dolnej granicy przedziału. Można taką politykę zrozumieć, jeśli przyjmuje się za słuszny cel inflacyjny na 2003 r. ("poniżej 4 proc.") - ale takiego zadania, jak staram się to wykazać, właśnie nie powinniśmy sobie stawiać. Sądzę, że optymalne byłoby osiągnięcie w 2003 albo nawet 2004 r. pięcioprocentowej inflacji. Jankowiak ironizuje, że to tylko "punkcik". Niestety, na tym poziomie liczy się już każdy "punkcik".

Można oczywiście nieco szybciej zmniejszać inflację, redukując deficyt budżetowy. Z pewnością tzw. policy mix - połączenie polityki fiskalnej z monetarną - byłaby wówczas lepsza. Trzeba jednak wyciągnąć wnioski z tego, że już kilku kolejnym ministrom finansów nie udało się - mimo starań - obniżyć deficytu finansów publicznych. RPP domaga się redukcji deficytu, Jankowiak chciałby nawet widzieć nadwyżkę budżetową (przy okazji sprzeciwia się koncepcjom obniżania podatków, zapominając, że jeszcze rok temu wołał: "Podatki, głupcze!" i domagał się redukcji stawek podatkowych).

W najbliższych latach budżet będzie miał do udźwignięcia ciężar wydatków związanych z dostosowaniem polskiej gospodarki do wymagań unijnych, zwiększonym wsparciem dla małych i średnich przedsiębiorstw oraz z inwestycjami w infrastrukturę i kapitał ludzki (edukacja). Ewentualne oszczędności, wynikające z bardziej racjonalnego gospodarowania środkami publicznymi (wcale niełatwe do uzyskania), powinny być przede wszystkim kierowane na pokrycie wyżej wymienionych wydatków, a tylko w niewielkim stopniu na zmniejszenie deficytu.

Złagodzone tempo

Jak widać, najmniej napisałem na temat, który jest kanwą całej dyskusji, czyli o tym, dlaczego Rada Ministrów powinna ustalać cel inflacyjny. Tak się jednak gra, jak przeciwnik pozwala, a mój polemista w tej sprawie powiedział niewiele. Tak naprawdę swoje stanowisko sprowadził do stwierdzenia, że: "żaden rozsądny ekonomista nie zakwestionuje tezy, że im większa niezależność banku centralnego, tym wyższa dyscyplina fiskalna i tym niższa inflacja". I tak, i nie. Po pierwsze, wyznaczanie średniookresowego celu inflacyjnego przez rząd nie narusza niezależności banku, a jedynie inaczej rozkłada odpowiedzialność za politykę gospodarczą. Po drugie, w Polsce ta zasada do tej pory nie bardzo się sprawdza.

Pod kontrolą

W 1990 r. mieliśmy najmniej niezależny bank centralny i wysoką dyscyplinę fiskalną. W ostatnich latach mamy superniezależny NBP i najmniej zdyscyplinowaną politykę fiskalną w historii. Widać sama niezależność nie wystarczy - trzeba czegoś więcej. Podtrzymuję zatem swoją tezę: tempo przebiegu procesu obniżania inflacji, czyli cel inflacyjny, jest ważnym elementem polityki każdego rządu. Polityka monetarna musi służyć realizacji tego celu - stąd propozycja wyznaczania celu inflacyjnego przez rząd, oczywiście po konsultacji z Radą Polityki Pieniężnej. Ponadto uważam (zresztą nie ja jeden) - i postarałem się to uzasadnić - że obecnie i w ciągu kilku przyszłych lat sytuacja Polski oraz obiektywne przesłanki skłaniają do złagodzenia tempa spadku inflacji, także ze względu na niewielkie tylko możliwości ograniczenia deficytu fiskalnego.

W propozycji tej nie ma niczego groźnego, bo - powtarzam kolejny raz - inflacja pozostanie pod kontrolą i będzie obniżana, tyle że w tempie ustalonym przez rząd. Z tego powodu inflacja na pewno nie wzrośnie - podniesie się natomiast wiarygodność polskiej polityki makroekonomicznej. Podkreślam to dlatego, że już niektórzy analitycy bankowi straszą inwestorów wzrostem inflacji w wyniku wdrożenia tej propozycji i zachęcają do wycofania się z rynku. Jeśli chcą wywołać samosprawdzającą się prognozę, być może im się to uda - ale to będzie już ich odpowiedzialność

Źródło: "Rzeczpospolita"

Powrót do "Publikacje" / Do góry