Zaczęło się od pokazu nieprofesjonalizmu w wykonaniu marszałka Marka Jurka, który złamał regulamin Sejmu odmawiając poddania pod głosowanie zgłoszonego przez LPR formalnego wniosku o przyspieszenie debaty nad budżetem. Rząd chciał przesunąć tę debatę o blisko dwa tygodnie, co wywołało podejrzenie, że jest to gra na zwłokę, mająca na celu uniemożliwienie przyjęcia budżetu w terminie, który upływa 19 lutego, a tym samym otwarcie drogi do rozwiązania parlamentu i rozpisania przedterminowych wyborów. Nie zgadzam się z wicemarszałkiem Bronisławem Komorowskim z PO, że Marek Jurek został „zgwałcony” przez swoją partię, czyli PiS i zmuszony do takiego zachowania. Gwałt polega na tym, że napastnik używa przymusu bezpośredniego, a ofiara się broni. Marek Jurek się nie bronił. Wygląda na to, że po prostu wykonywał dyspozycje, a to nie najlepiej o nim świadczy. Marszałek musi wpisać w swoją funkcję czasami także niezadowolenie własnego klubu.
W następnej odsłonie bohaterem dramatu stał się wicemarszałek Sejmu z LPR, Marek Kotlinowski, który korzystając z nieobecności swego szefa, a także większości posłów PiS, doprowadził do przegłosowania tego samego wniosku. Nie było jednak wiadomo, czy głosowanie jest prawomocne – moim zdaniem, z całą pewnością nie było, bowiem wicemarszałek dokonał przy okazji bezprecedensowego zamachu na fotel marszałkowski. Po prostu bawiąc się setnie wraz z posłami, odmówił przekazania obrad marszałkowi Jurkowi, który zaalarmowany przez kolegów z PiS pojawił się na sali w trakcie głosowania i usiłował mu zapobiec.
Dalej już były permanentne przerwy w obradach oraz gromkie słowa o zamachu stanu itp., rzucane na zwoływanych taśmowo konferencjach prasowych. Wynikało z nich, że wszyscy na wszystkich próbowali się zamachnąć. W końcu podobno zostało osiągnięte porozumienie, ale kogo z kim, czy rzeczywiście i na jak długo, trudno przesądzić, bo politycy wciąż wysyłają sprzeczne sygnały.
Gry i podchody w polityce są rzeczą normalną, ale nie mogą zastępować programu, uzgodnień i uczciwego wywiązywania się ze wspólnie podjętych zobowiązań. A to, z czym mamy do czynienia w Sejmie, to ciągłe, wzajemne próby wykiwania partnera w trójkącie PiS, LPR i Samoobrona, przy czym do tej gry bez zasad, w której jedni udają sprawiedliwych, a inni pokrzywdzonych, włączają się skwapliwie również pozostałe partie. Często przypomina to niestety przedszkole, albo raczej piaskownicę w przedszkolnym ogródku, a nie szkołę demokracji, jaką powinien być Sejm.
Niewątpliwie każdy ma tu jakieś interesy. Interesem PiS jest uchwalenie sporej liczby ustaw i zrealizowanie swoich pomysłów na Polskę, które polegają głównie na zawłaszczaniu coraz większych obszarów państwa i kontroli instytucji demokratycznych. Kawałek tortu chciałyby mieć dla siebie też Samoobrona i LPR, którym zależy na spektakularnych osiągnięciach, aby móc się z nimi potem obnosić dumnie po Polsce. Bracia Kaczyńscy chcą zmusić LPR i Samoobronę, by nie wymagały zbyt wiele i przystały na ich propozycje. W związku z tym PiS podejmuje dwa działania. Po pierwsze – flirtuje z PO, co jest bardziej na rękę PiS, bo gdyby doszło do koalicji tych dwóch partii, PO mogłaby dużo stracić. Po drugie – straszy wyborami, do których może dojść, jeśli opóźnią się prace przy ustawie budżetowej. LPR boi się wyborów, mimo swoich buńczucznych zapewnień, że tak nie jest. Swojego wyniku wyborczego nie jest też pewna Samoobrona. PiS z kolei nie jest do końca przekonane, czy gdyby doszło do wcześniejszych wyborów, to by je wygrało na tyle korzystnie, by znaleźć się w lepszej sytuacji niż ta, w której jest obecnie.
Moim zdaniem, PiS będzie grało budżetem do ostatniej chwili, aż uzyska maksimum informacji pozwalających mu podjąć decyzję co do ewentualnych przedterminowych wyborów. To taki polityczny poker kosztem interesów kraju. Dla obywateli jest to zniechęcające. Nie dziwmy się więc, że coraz mniej ludzi chodzi do wyborów.
Marek Borowski
Źródło: Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI
Powrót do "Publikacje" / Do góry