Sejm debatował niedawno nad trzema projektami ustaw dotyczącymi wspierania edukacji przez specjalnie powołaną fundację lub fundusz. Środki na ten cel miałyby pochodzić przede wszystkim z zapisanej w ustawie o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych rezerwy przeznaczonej na uwłaszczenie oraz z wpływów z prywatyzacji.
Inicjatywa jest słuszna i godna poparcia. To oczywiste, że majątek państwowy powinien służyć ważnym celom społecznym. Z myślą o tym już wcześniej w ustawie o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw zostało zapisane, że 2 proc. akcji spółek skarbu państwa przeznacza się na Fundację na rzecz Nauki Polskiej, kolejne 2 proc. na restrukturyzację przemysłu, zaś 10 proc. przychodów z prywatyzacji na finansowanie reformy emerytalnej. Zaczęły się jednak pojawiać inne cele - reprywatyzacja, uwłaszczenie - i nie tylko nie mieliśmy już czego dzielić, ale uzasadnione były też obawy, że podzielono więcej niż posiadano. Na szczęście ustawa uwłaszczeniowa padła.
Spośród trzech projektów wspierających edukację najgłośniejszy jest obywatelski projekt ustawy o Fundacji Edukacji Narodowej firmowany przez Unię Wolności i Andrzeja Wajdę. (Pozostałe zgłosiły AWS i PSL.) Podczas sejmowej debaty mówiono, iż nie jest to oryginalny pomysł, bowiem znacznie wcześniej bardzo podobny zgłosił studencki parlament, lecz Unia Wolności - wówczas partia współrządząca - była mu przeciwna. Bądźmy jednak wielkoduszni i spuśćmy na tę zmianę poglądów (nie jedyną), podyktowaną zbliżającymi się wyborami, zasłonę milczenia. Wątpliwości posłów wzbudziła też sama formuła fundacji skarbu państwa, która jest - jak wynika z praktyki - dość ryzykowna. Z powodu afer, którymi niektóre z tych fundacji kończyły swoją działalność, w ustawie o finansach publicznych z 1998 r. znalazł się zapis, iż skarb państwa nie może tworzyć fundacji. Zatem jeśli dla Fundacji Edukacji Narodowej miałby być stworzony wyjątek, to trzeba wyjaśnić, dlaczego. Co przemawia za fundacją, a nie funduszem kontrolowanym przez rząd i parlament.
Najbardziej istotna wydaje się jednak strona ekonomiczna tego przedsięwzięcia, a o niej mówiono w Sejmie najmniej. Z wystąpień Andrzeja Wajdy oraz Bronisława Geremka można było odnieść wrażenie, że fundacja będzie dysponować jeśli nie miliardami, to przynajmniej setkami milionów złotych rocznie, bowiem przekazany jej zostanie majątek wartości 10-11 mld zł. Taka kwota mogłaby rzeczywiście znacząco wesprzeć system edukacji, wystarczy jednak trochę dociekliwości, a prawda okazuje się mniej przyjemna. Skąd bowiem fundacja będzie czerpać dochody?
Samo posiadanie akcji spółek skarbu państwa niczego nie gwarantuje. Trzeba je albo sprzedać, do czego fundacja nie jest przygotowana - powstaje też pytanie według jakich zasad miałaby to robić - albo liczyć na wpływy z dywidend.
Jeśli jednak chodzi o dywidendy, rodzą się kolejne wątpliwości. Po pierwsze, w puli przekazanej do fundacji znajdą się zarówno przedsiębiorstwa płacące, jak i nie płacące dywidend. Większość przedsiębiorstw nie płaci - ok. 40 proc. jest nierentownych, a rentowne przeznaczają zyski na rozwój. Zważywszy, iż w 2000 r. dochód budżetu państwa z tytułu dywidend wyniósł 100 mln zł, a do fundacji trafią akcje tylko niewielkiej części przedsiębiorstw, maksimum tego, co fundacja może rocznie uzyskać z dywidend, to...10-20 mln zł (!). Po drugie, przesunięcie tej kwoty do fundacji oznacza uszczuplenie dochodów budżetowych, nie mamy tu bowiem do czynienia z jakimiś nowymi środkami, lecz ze zmianą ich dysponenta. Czyim kosztem to nastąpi? Oświaty? Kultury? Jaki to ma sens? Trzeba też pamiętać, że część tych wpływów pochłoną wydatki związane z zarządzaniem fundacją. Jakie? Nie wiadomo.
Wprawdzie kwota kilkunastu milionów złotych może się wydawać znacząca, zwłaszcza w porównaniu z przeciętnymi zarobkami Polaków. Biorąc jednak pod uwagę, że budżet państwa przeznacza obecnie na system stypendialny ok. 900 mln zł, fundacja, której głównym celem ma być właśnie udzielanie stypendiów, ani nie rozwiąże żadnych problemów, ani nie będzie miała większego znaczenia.
Zatem popierając inicjatywę wspierania edukacji i wykorzystania na te cele majątku skarbu państwa uważam, iż musimy znaleźć inne, bardziej realistyczne rozwiązania. Można by pomyśleć np. o będącym w dyspozycji ministra edukacji funduszu, na który trafiałaby część wpływów (a nie majątku) z prywatyzacji. Mógłby on być przeznaczany na stypendia, ale przede wszystkim należałoby z niego finansować inwestycje w oświacie i szkolnictwie wyższym, np. pracownie komputerowe, pomoce dydaktyczne, dostęp szkół do Internetu. Potrzeba na to od półtora do dwóch miliardów złotych.
Mam nadzieję, że komisje sejmowe, do których trafiły projekty, wypracują jakieś sensowne rozwiązanie.
Pojawia się tu jednak jeszcze jeden problem, mianowicie próba przeznaczenia znacznej części prywatyzowanego majątku na reprywatyzację. Jeśli więc chcemy wykorzystać posiadane jeszcze zasoby majątku skarbu państwa na wspieranie inwestycji w kapitał ludzki, w nowoczesność i postęp, forsowany obecnie przez rząd projekt reprywatyzacji musi zostać zastopowany i radykalnie ograniczony w swoich skutkach finansowych. Inaczej nie będziemy mieli czego dzielić.
Marek Borowski
Źródło: Expander.pl
Powrót do "Publikacje" / Do góry | | | |
|