Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt



Publikacje / 20.02.12 / Powrót

Panie Halina i Agnieszka idą na emeryturę, czyli reforma w praktyce
Dział: Makroekonomia

Na zdrowy rozum wszystko jest jasne: żyjemy coraz dłużej, powinniśmy więc dłużej pracować. Statystyka nie kłamie. W 1995 r. mężczyzna żył przeciętnie 67,5 roku, a jeśli dożył 60. roku życia, mógł liczyć, że dożyje prawie 76 lat. Niewiele później, bo po 15 latach, w 2010 r., życie przeciętnego mężczyzny trwało już 72 lata, 60-latek żył jeszcze przeciętnie do 78,5 roku, a 65-latek - do 80 lat. Kobiety 15 lat temu żyły przeciętnie 76,5 roku, obecnie 80,5 roku. Kobiety 60-letnie w 1995 r. miały przed sobą przeciętnie jeszcze 20,5 roku życia, a w 2010 r. okres ten przedłużył się do 23,5 roku. Można przypuszczać, że w latach 2030-40 granice te przesuną się jeszcze bardziej.

Z jednej strony powinniśmy się cieszyć - nawet ci, którzy narzekają na pieskie życie, wolą żyć dłużej niż krócej. Z drugiej jednak strony zadajemy sobie naturalne w tej sytuacji pytanie: czy będziemy mieli za co żyć kilka lat dłużej, tym bardziej że w 2050 r. liczba chętnych do pobierania emerytury wzrośnie dwukrotnie, a liczba tych, którzy będą wypracowywać pieniądze na te emerytury, nawet lekko zmaleje.
Mimo tych oczywistych faktów społeczeństwo wyraźnie nie sympatyzuje z ideą podniesienia wieku emerytalnego (zwłaszcza dla kobiet). Dzieje się tak dlatego, że mało kto zdaje sobie sprawę z tego, iż w wyniku reformy emerytalnej z 1999 r. emerytury będą naliczane zupełnie inaczej niż dotychczas, czyli będą zależały od naliczonych składek. Mówiąc wprost - będą znacznie niższe.

Fakty te lekceważy także opozycja, populistycznie i nieodpowiedzialnie domagając się referendum.

Liczby mówią same za siebie

Powiedzmy, że niczego nie zmieniamy i w styczniu 2012 r. 25-letnia pani Halina rozpoczyna pracę i przechodzi na emeryturę w wieku 60 lat, czyli w roku 2047. Załóżmy, że przez cały ten okres jej wynagrodzenie równe jest 4 tys. zł, czyli średniej krajowej (a więc niemałe) i rośnie co roku realnie o 2 proc. (dla uproszczenia zakładamy, że inflacja wynosi 0 proc.).

W tym samym tempie 2 proc. waloryzowane są jej składki naliczane przez ZUS. Po 35 latach pracy jej emerytura wyniesie ok. 30 proc. jej ostatniego wynagrodzenia. To prawie dwa razy mniej niż obecnie. Gdyby obecnie stopa zastąpienia wynosiła 30 proc. (a w rzeczywistości wynosi 56 proc.), to przechodzący dziś na emeryturę pracownik zarabiający przez 35 lat przeciętną krajową musiałby zadowolić się emeryturą w wysokości ok. 1080 zł!

W dramatycznej sytuacji znalazłyby się wszystkie panie zarabiające poniżej średniej krajowej. Emerytury ponad połowy z nich spadłyby poniżej dzisiejszej emerytury minimalnej (728 zł). Leszek Kostrzewski i Piotr Miączyński w "Gazecie" z 9 lutego napisali, że "w niektórych przypadkach kobiety dostawać będą zaledwie 30 proc. swojej ostatniej pensji". Niestety, jest gorzej - w większości przypadków będzie to 30 proc. i często dużo mniej.

Wielu rodaków o tym, co napisałem wyżej, wie, albo przeczuwa to, ale obawiam się, że jeszcze więcej nie wie, albo nie chce wiedzieć. Padają pytania: jaki sadysta i po co wymyślił ten system? Niestety, sadystów jest więcej: w Niemczech, Francji, Włoszech, Szwecji i generalnie w całej Europie przychodzi na świat coraz mniej albo za mało dzieci, za to żyjemy coraz dłużej, więc rośnie liczba emerytów. Powstał problem, jak sfinansować ich emerytury.

Nikt nie chce w tym celu podwyższać podatków, bo to obniży wzrost gospodarczy i konkurencyjność kraju. Pozostała zatem tylko jedna możliwość: obniżyć wydatki na emerytury. Tu jednak zarysowały się różnice. W prawie wszystkich krajach Unii poza Polską emerytura jest wyliczana jak kiedyś u nas - jako określony procent od ostatnich zarobków. We wszystkich tych krajach zmniejszenie wydatków na finansowanie emerytur mogło więc przybrać dwie formy: albo po prostu obniżenie emerytur, albo skrócenie czasu ich wypłacania przez podniesienie wieku emerytalnego. Wybrano ten drugi wariant, bo wydawał się bardziej logiczny (żyjemy dłużej, pracujemy dłużej), a poza tym pierwszy wywołałby jeszcze większe protesty.

Polska w obniżaniu wydatków na emerytury poszła inną drogą. My właśnie obniżyliśmy emerytury. Oczywiście nie te, które już są wypłacane, ale te, które będą przyznane w przyszłości.

W 1999 r. przeszliśmy na obliczanie emerytury na podstawie naliczonych składek z całego okresu zatrudnienia i zastosowaliśmy specjalny system ich waloryzowania, który chroni nas przed nadmiernym wydatkowaniem środków budżetowych. Ochroniliśmy zatem budżet, pozostaje natomiast do rozwiązania ochrona pracownika przechodzącego na emeryturę.

Poziom życia się rozjeżdża

Powróćmy do przykładu. System jest tak skonstruowany, że jeśli w roku 2054 r. porównamy emeryturę pani Haliny po 35 latach pracy i 7 latach przebywania na emeryturze z emeryturą naliczoną po 42 latach pracy, to ta druga będzie wyższa aż o 72 proc., podwyższając stopę zastąpienia do ok. 54 proc., czyli prawie do wysokości dzisiejszej. Może ktoś zapytać: jeśli emerytury będą takie same jak dzisiaj, a emerytów znacznie więcej, to gdzie tu ochrona budżetu? Ano w tym, że emerytury te będą wypłacane przez okres krótszy o siedem lat.

To było łatwe pytanie. Następne będzie trudniejsze: Jeśli pani Halina chce przejść na emeryturę w wieku 60 lat i mieć niskie świadczenie, to po co uszczęśliwiać ją na siłę? Najczęściej spotykana odpowiedź to ta, że budżet tego nie wytrzyma. Ale czy na pewno? Przecież przejście na nowy system obliczania emerytur (na podstawie skumulowanych składek) miało właśnie chronić budżet.

Odpowiedź na to pytanie ma charakter kluczowy i wiąże się z wątpliwością, jaką wyraziłem na wstępie. Przeprowadźmy niezbyt skomplikowane obliczenie. Oto równolegle z panią Haliną w tym samym wieku 25 lat pracę podejmuje pani Agnieszka. Te same parametry ekonomiczne (zerowa inflacja, przeciętna płaca, 2-proc. wzrost płacy realnej i analogiczna waloryzacja składek), z tą różnicą, że Agnieszka idzie na emeryturę w wieku 67 lat. Przechodzimy do roku 2047. Pani Halina po 35 latach pracy otrzymuje emeryturę w wysokości 2150 zł (wygląda nieźle, ale to rok 2047 i jest to tylko 30 proc. jej ostatniej płacy, czyli odpowiednik dzisiejszych 1080 zł). Emerytura ta jest co roku waloryzowana tzw. emeryckim wskaźnikiem (przy przyjętych parametrach jest to więcej o 0,7 proc. co roku), czyli w 2054 r. wyniesie 2250 zł (odpowiednik dzisiejszych 1130 zł). Agnieszka jeszcze przez siedem lat pracuje i w 2054 r. otrzymuje emeryturę w wysokości 3870 zł (odpowiednik dzisiejszych 1940 zł), waloryzowaną następnie co roku tak samo, jak emerytura pani Haliny. Tak znacząca różnica, przekładająca się na poziom stopy życiowej, utrzymuje się już do końca życia obu pań, a więc przeciętnie jeszcze przez 15 lat!

Na co nas nie stać

Załóżmy teraz, że obie panie - co wynika z tabel dalszego trwania życia - będą żyły właśnie do 2070 r., czyli 82 lata. A teraz policzmy, na którą z pań ZUS wyda więcej. Oto odpowiedź, dla wielu zapewne zaskakująca: pani Halina, pobierająca emeryturę przez 23 lata, będzie "kosztowała" ZUS 640,6 tys. zł, a pani Agnieszka przez 16 lat - 784,3 tys. zł. Dlaczego? Są dwa powody. Po pierwsze, mechanizm naliczania emerytury: sumę składek (a Agnieszka będzie miała ich więcej) dzieli się przez liczbę miesięcy spodziewanego dalszego trwania życia (Halina w wieku 60 lat będzie miała ich jeszcze 245, a Agnieszka w wieku 67 lat - 186). Po drugie, składki gromadzone w ZUS są wyżej waloryzowane niż już przyznane emerytury. W latach 2047-53 pani Halina będzie pobierała emeryturę, a pani Agnieszka będzie pracowała i ZUS będzie dopisywał jej składki, które w ciągu tych siedmiu lat waloryzowane będą szybciej niż emerytura pani Haliny. Wyższa kwota składek (licznik) podzielona przez mniejszą liczbę miesięcy dalszego życia (mianownik) daje efekt piorunujący: pani Agnieszka będzie pracowała tylko o siedem lat, czyli jedną piątą dłużej niż p.Halina, ale emeryturę dostanie aż o 72 proc. wyższą! Czy prowadzi to do szokującego wniosku, że nie warto podwyższać wieku emerytalnego, bo to powoduje większe obciążenie ZUS-u ? Oczywiście nie, bo te większe wypłaty pokryte zostaną wyższą kwotą nagromadzonych składek (pewnym problemem są tylko ponoszone przez ZUS wyższe koszty waloryzacji składek pani Agnieszki niż już przyznanej emerytury pani Haliny).

Prawdziwy jest natomiast inny wniosek, także nieco szokujący: dzięki nowemu systemowi naliczania emerytur fakt, że pani Halina pójdzie na emeryturę w wieku 60, a nie 67 lat, nie spowoduje sam z siebie negatywnych skutków budżetowych. Negatywne skutki może odczuć jedynie pani Halina w postaci niskiej emerytury, ale chcącemu nie dzieje się krzywda, dlatego ani jej, ani zresztą również mężczyzn nie należy uszczęśliwiać na siłę i podpierać się argumentem, że podatnicy tego nie wytrzymają. Przyjęcie tego faktu do wiadomości otwiera drogę do porozumienia między rządem i konstruktywnymi krytykami projektu rządowego oraz do zmniejszenia obaw społeczeństwa.

Nieprawdziwy byłby jednak wniosek, że budżet państwa jest całkowicie bezpieczny i znika tym samym najważniejszy argument za podwyższaniem wieku emerytalnego. Jeśli tego nie uczynimy, negatywne skutki budżetowe (i społeczne również) wystąpią, ale w innym miejscu i z innego powodu niż te najczęściej przytaczane.
Powodem tym jest zawarty w nowym systemie emerytalnym słuszny skądinąd przepis zobowiązujący państwo (czyli budżet) do podwyższania szczególnie niskich emerytur. Oznacza to, że pracownikowi, któremu wyliczono emeryturę niższą od emerytury minimalnej, świadczenie podwyższy się do poziomu emerytury minimalnej. Różnicę będzie pokrywał budżet państwa. Gdyby więc pozostawić wiek emerytalny na obecnym poziomie, wiele osób szukałoby następującego rozwiązania: jak najszybciej przejść na emeryturę, uzyskać dofinansowanie do wysokości emerytury minimalnej, a jeśli się uda, to jeszcze podjąć pracę. Budżet byłby wtedy obciążony dwukrotnie: raz w postaci dopłat do niskich emerytur, drugi raz na skutek jednoczesnego waloryzowania emerytur i składek wnoszonych przez pracującego emeryta. Zachodzi oczywiście pytanie, o jakich liczbach mówimy. Okazuje się, że o dużych.

Trudno powiedzieć, jaka będzie wysokość emerytury minimalnej w 2040 r., ale można tu poczynić pewne założenia. Dzisiejsza emerytura minimalna (728 zł) to nieco ponad 20 proc. przeciętnej płacy. Nie znam nikogo, kto uznałby, że relacja ta mogłaby być niższa, przeciwnie - słychać postulaty, aby ją podwyższyć. Przyjmijmy jednak, że 20 proc. to najniższy możliwy wskaźnik, który będzie obowiązywał także w 2047 r. Powstaje pytanie: ilu Polkom i Polakom idącym na emeryturę odpowiednio w wieku lat 60 i 65 ZUS naliczy emeryturę niższą od minimalnej, a w konsekwencji budżet będzie musiał wyłożyć dodatkowe środki?
A oto odpowiedź: gdyby pani Halina przez 35 lat pracy zarabiała nie przeciętną krajową, ale mniej niż 62 proc. tej płacy, jej emerytura byłaby niższa od minimalnej. A 62 proc. płacy przeciętnej dziś to ok. 2200 zł. Tyle i mniej zarabia w Polsce ok. 28 proc. pracowników (25 proc. mężczyzn i 33 proc. kobiet), czyli ponad 4 mln ludzi, z tego 2,2 mln kobiet! Mężczyźni mają wyższy wiek emerytalny, już dziś pracują dłużej, stąd zagrożenie zbyt niską emeryturą byłoby u nich mniejsze, ale i tak w sumie pomoc budżetu musiałaby dotyczyć ok. 3,7 mln obywateli, czyli ok. 34 proc. przyszłych emerytów (dziś emeryturę minimalną pobiera tylko 5 proc. emerytów). Do tego doszłyby trudne do oszacowania koszty, związane z jak najwcześniejszym przechodzeniem na emeryturę i jednoczesnym kontynuowaniem pracy zarobkowej (wspomniany wyżej problem podwójnej waloryzacji emerytur i składek). Roczne obciążenie budżetu sięgnęłoby kilkunastu miliardów złotych.

I właśnie na to nas nie stać.

Czas na wnioski

1) Podwyższenie wieku emerytalnego jest nieuchronne. Propozycja rządu powinna zostać zaakceptowana. Jej skutkiem nie powinno być "wypychanie" z rynku pracy "młodych" przez "starych" ani powiększanie liczby bezrobotnych seniorów bez środków do życia, ale zwiększenie ilości pracy w gospodarce, a przez to szybszy rozwój kraju i wzrost stopy życiowej. Wymaga to zarówno działań zwiększających popyt na pracę (zachęty inwestycyjne, polityka probiznesowa, system szkoleń i permanentnej edukacji), jak i większej skuteczności opieki zdrowotnej (profilaktyka, rehabilitacja, dostępność do świadczeń), aby podaż pracy nie natrafiała na bariery zdrowotne. Warunki te nie są dziś spełnione, ale popełniają poważny błąd ci, którzy od ich spełnienia uzależniają decyzje w sprawie podwyższania wieku emerytalnego. Właśnie podwyższania, a nie podwyższenia. Rozłożenie tego procesu na wiele lat pozwoli na bieżącą ocenę stopnia realizacji niezbędnych warunków towarzyszących, a w skrajnie niekorzystnych okolicznościach nawet na czasowe spowolnienie procesu dochodzenia do wieku docelowego.

2) Bez obaw o kondycję budżetu można uwzględnić postulat tzw. swobody wyboru, czyli prawa do wcześniejszego pójścia na emeryturę z zaakceptowaniem niższego świadczenia. To dla większości ludzi postulat kluczowy, bo obawiają się, że nie będzie albo pracy, albo zdrowia, aby pracować. Wprawdzie przez pierwszych kilka lat ZUS będzie ponosił wydatki na wypłatę tych emerytur, odzyska jednak - jak to udowadniał podany wyżej przykład - wydane pieniądze w okresie późniejszym. Biorąc wszakże pod uwagę sytuację finansów państwa teraz i w bliskiej przyszłości, a także to, że wiek emerytalny wydłużany jest bardzo powoli - prawo do wcześniejszej (i niższej) emerytury mogłoby obowiązywać od momentu, gdy wiek emerytalny mężczyzn osiągnie 67 lat, czyli od 2020 r. Z prawa tego mogliby zatem po tej dacie korzystać mężczyźni, którzy ukończyli 65 lat i kobiety, które ukończyły 60 lat.

Muszą być jednak spełnione dwa warunki:

- po pierwsze, na wcześniejszą emeryturę nie można by się udać, dopóki z obliczeń ZUS-u wynikałoby, że będzie ona niższa od emerytury minimalnej. Uniknie się w ten sposób poważnych wydatków z budżetu państwa, na które nas nie stać, a dopuszczać do 300-400-złotowych emerytur nie wolno. Warunek uznałoby się za spełniony także wówczas, gdyby łączna emerytura z I (ZUS) i ewentualnie II filara (OFE) oraz z własnego, indywidualnego oszczędzania (III filar - indywidualne konta emerytalne IKE i IKZE) była wyższa od emerytury minimalnej;

- po drugie, jeśli "wcześniejszy" emeryt podejmie pracę, zawiesza emeryturę (możliwe są też warianty pośrednie, np. zawieszenie po przekroczeniu pewnego progu zarobków).

3) Zasada, iż wcześniejsza emerytura nie może być niższa od emerytury minimalnej, pociąga za sobą konieczność takiego kształtowania tej ostatniej, aby jej relacja do płacy przeciętnej nie spadała poniżej określonego progu, np. relacji obecnej, czyli 20 proc. Aktualny system waloryzacji sprawia, że rozziew między świadczeniem minimalnym a płacą przeciętną co roku powiększa się (emerytury są waloryzowane wskaźnikiem niższym niż wzrost płac). Wyjątkiem będzie rok bieżący, ze względu na waloryzację kwotową, ale ten pomysł nie może być powtarzany w przyszłości ze względów konstytucyjnych. Można jednak zastosować taki system waloryzacji, w którym emerytura minimalna będzie rosła nieco szybciej niż przeciętna. Taka zmiana jest konieczna, aby nie doprowadzić do pauperyzacji osób pobierających najniższe świadczenia, a będzie ich zapewne więcej niż dzisiaj.

4) Przedstawiona w pkt 2 możliwość wcześniejszego przejścia na emeryturę musi być dostępna w szczególności dla osób rezygnujących z pracy w celu "odchowania" dzieci. Propozycja PSL, aby za każde dziecko o trzy lata obniżać wiek emerytalny, jest szlachetna, ale niepraktyczna. Z przedstawionych wyżej wyliczeń niezbicie wynika, że gdyby matka trojga dzieci chciała z niej skorzystać, na emeryturze nie miałaby za co żyć. Zgodnie z propozycją zawartą w pkt 2 każda kobieta między 60. i 67. rokiem życia będzie mogła - pod pewnymi warunkami - skorzystać z możliwości wcześniejszego przejścia na emeryturę. Rzecz w tym, aby osoby (głównie kobiety, ale mogą zdarzyć się i mężczyźni) rezygnujące z pracy w celu "odchowania" dzieci mogły liczyć na to, że nie stracą na wysokości emerytury. Dziś państwo za matkę na urlopie wychowawczym odprowadza do ZUS składkę jak od 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia. Można wprowadzić przepis, że procent ten rośnie w zależności od liczby posiadanych dzieci, przy czym okres, w którym odprowadza się składkę, może być dłuższy niż urlop wychowawczy, o ile rodzic pozostaje w tym czasie w domu.

5) I wreszcie wniosek ostatni. Rok temu w artykule "Jak mieć więcej na starość" ("Gazeta" z 14.03.2011) apelowałem do rządu o "rozpropagowanie potrzeby indywidualnego oszczędzania emerytalnego (III filar)". Niestety, przez rok nic się nie działo. Dziś trzeba zrobić znacznie więcej. Potrzebne są różne formy docierania do Polek i Polaków - najbardziej efektywne są spoty telewizyjne z informacją, jak będzie przebiegało podnoszenie wieku emerytalnego, ile można zyskać na dłuższej pracy, jak można podwyższyć swoją emeryturę dzięki oszczędzaniu na indywidualnych kontach emerytalnych itp. Na najważniejszą reformę ostatniego dziesięciolecia nie wolno żałować czasu ani pieniędzy. A poza tym to się naszemu społeczeństwu po prostu należy.



PS. Pani dyr. Annie Zalewskiej i jej współpracownikom z departamentu statystyki i prognoz ZUS dziękuję za udostępnienie danych

Źródło: "Gazeta Wyborcza"

Powrót do "Publikacje" / Do góry