Mamy więc poważne komplikacje, z których bez przepisów nie wiadomo jak wybrnąć. Albo płoną lasy na karpackiej granicy. Pomagają nam strażacy ze Słowacji i Czech. Podczas akcji tankują paliwo i środki gaśnicze. Ktoś musi za to zapłacić oraz pokryć koszty socjalne. Wiele podobnych i innych problemów występuje podczas współdziałania w walce z powodzią, czy innymi klęskami żywiołowymi. Uregulowania tych spraw wymaga Unia Europejska i nie budzi to wątpliwości. Podsumowując, ustawa reguluje sprawy ważne dla bezpieczeństwa ludzi i jest potrzebna. Tymczasem nie wszystkim się spodobała. Część ugrupowań w Sejmie ostro się sprzeciwiła. Dlaczego? Wyjaśnił to skierowany do senatorów list otwarty, podpisany przez dwie znane osoby. Ustawę nazywają „ustawą o bratniej pomocy”, a wiadomo z czym się to nam kojarzy. Uważają one, że Sejm się sprzeniewierzył istocie swego powołania. Obawiają się reakcji, jakie może wywołać interwencja ludzi w niemieckich lub rosyjskich mundurach wydających Polakom rozkazy w swoich językach (tu nieporozumienie, bo Rosji jako państwa nieunijnego ustawa w części policyjnej nie dotyczy). Przypominają o tragicznych dla Polski doświadczeniach wynikłych z zapraszania obcych sił.
Obawy te zostały przez autorów i zwolenników ustawy zlekceważone i potraktowane jako spiskowa obsesja. To prawda, że były przesadzone, ale czy do końca bezsensowne? Senat jednak wniósł do ustawy dwie istotne poprawki, które Sejm zaakceptował. Pierwsza dopuszcza do użycia broni przez obcych funkcjonariuszy wyłącznie na rozkaz polskiego dowódcy. Druga ogranicza katalog sprzętu, który mogą oni wwieźć do Polski. To jednak wszystkich wątpliwości nie usuwa. Weźmy np. przypadek wspólnego pilnowania porządku podczas zgromadzeń i imprez masowych – sportowych, muzycznych itd., w których biorą udział obywatele innych państw. Oczywiście, że lepiej byłoby, gdyby to niemiecki policjant szarpał się z awanturującym się niemieckim kibicem, ale gdy będzie to polski kibic, może dochodzić do spięć i różnych drażliwych sytuacji, choćby z powodu nieznajomości języka. Niemiecki policjant może przecież powiedzieć „raus!”, a wtedy… A co się stanie, gdy polskiego dowódcy nie będzie w pobliżu, a obcy funkcjonariusz odda strzał? Nie chciałbym być w skórze ani jego, ani ministra spraw wewnętrznych.
I jeszcze coś, czego nie udało się wyjaśnić w trakcie procesu legislacyjnego; jakie akcje ratownicze lub interwencyjne wymagają pomocy przez 90 dni, albo i dłużej – a takie terminy zakłada ustawa?
Osobiście nie boję się tej ustawy, ale mam nadzieję, że decyzje o zaproszeniu obcych funkcjonariuszy do działań na terytorium Polski będą podejmowane przez polskie władze z wielką rozwagą, więcej – ze wstrzemięźliwością.
Źródło: "Mieszkaniec"
Powrót do "Publikacje" / Do góry