Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt




Publikacje / 07.11.03 / Powrót

Nie tylko październik miesiącem oszczędzania
Dział: Makroekonomia

Nie jest dla nikogo tajemnicą, że polski dług publiczny rośnie dość szybko, a jego wzrost w kolejnych latach wcale nie będzie mały. Budżet na 2004 rok zawierający spory deficyt z natury rzeczy powiększa dług publiczny. Stało się to przedmiotem krytyki licznych ekonomistów i niektórych polityków opozycyjnych. Sugerują oni, że autorów budżetu cechowała rozrzutność, a deficyt mógłby być znacznie mniejszy. To, że rezerwy są - zgoda, sam o nich piszę niżej, ale zdziwienie, że deficyt w 2004 r. znacznie wzrasta, jest albo nieszczere, albo wynika z nieznajomości uwarunkowań, jakie towarzyszyły konstruowaniu budżetu na przyszły rok. A były to uwarunkowania szczególne, nigdy wcześniej w tej skali nie występujące.

Przede wszystkim przyszłoroczny budżet obciążony jest dodatkowymi wydatkami związanymi z integracją europejską. Pierwszą i najważniejszą pozycją jest tu składka unijna, która po uwzględnieniu tzw. ryczałtu na poprawę płynności wyniesie 3,7 mld zł. Kolejny wydatek to środki budżetowe przeznaczone na współfinansowanie projektów unijnych (2-2,5 mld zł). Oczywiście nie są to pieniądze wydane bez powodu. O ile jednak wydatki ponoszone będą głównie przez budżet państwa, o tyle korzyści finansowe odnosić będą inne podmioty - samorządy, rolnicy itd.

Oprócz dodatkowych wydatków zwiększających deficyt budżetowy w 2004 roku pojawiają się także ubytki w dochodach, które również powiększają ten deficyt. Spadek dochodów budżetowych będzie wynikał z kilku tytułów, z których najważniejsze to obniżenie z 27 do 19 proc. CIT i wprowadzenie jednolitego 19-proc. PIT dla osób prowadzących działalność gospodarczą. Z prostego rachunku wynika, że skoro w 2003 roku planuje się uzyskać z CIT 13,8 mld zł, to przyszłoroczne obniżenie stawki powinno oznaczać zmniejszenie wpływów z tego podatku o blisko 4 mld zł. Oczywiście w tym prostym rachunku szacowany jest tylko efekt statyczny obniżenia stawki, bez badania wpływu tej obniżki na ograniczanie szarej strefy, rozszerzanie bazy podatkowej etc., ale efekt dynamiczny wystąpi dopiero w latach następnych. Spadek dochodów z PIT, wynikający z wprowadzenia jednolitej stawki 19 proc. dla przedsiębiorców wyniesie ok. 2 mld zł.

Wpływy z podatków dochodowych spadają zatem w wyniku obniżania stawek o blisko 6 mld zł, a wspomniany wcześniej wzrost wydatków wynosi również ok. 6 mld zł. Zatem dodatkowe zwiększenie deficytu budżetowego, tylko z wymienionych przeze mnie tytułów, wyniesie ok. 12 mld zł (czyli aż 1,5 proc. PKB). Zlikwidowano wprawdzie część ulg podatkowych, ale korzyści z tego tytułu przeniesiono - w ramach nowej ustawy o dochodach jednostek samorządu terytorialnego - do gmin, powiatów i województw.

Te wyliczenia wskazują na to, że wzrost deficytu budżetowego nie jest ani dziełem przypadku, ani rażącym niedbalstwem, a jedynie konsekwencją działań, które mają "popchnąć" do przodu inwestycje, a przez to wzrost gospodarczy. Czy ktoś kwestionuje celowość wyciągnięcia gospodarki z marazmu? Oczywiście, można powiedzieć, że należało ograniczać wzrost deficytu budżetowego odpowiednimi cięciami wydatków. Zgadzam się z tym, jednak chcę wyraźnie powiedzieć, że pełna amortyzacja, czyli cięcie wydatków na tak olbrzymią skalę, jest po prostu niewykonalna. Szczególnie w krótkim okresie, kiedy zmiana ustaw konstytuujących tzw. wydatki sztywne nie jest możliwa. Wprawdzie nawet wydatki sztywne można uelastycznić, ale wymaga to czasu.

Nie oznacza to jednak, że nie należy nic robić. Wręcz przeciwnie. Sytuacja, w której budżet państwa w okresie wyraźnego przyspieszenia wzrostu gospodarczego nie przewiduje uzyskania nadwyżki pierwotnej (nadwyżki dochodów nad wydatkami bez uwzględniania kosztów obsługi długu publicznego), jest nie do utrzymania w długim okresie. Żaden budżet tego nie wytrzyma. I nie chodzi tu bynajmniej o problemy ze sfinansowaniem deficytu. Raczej o dług publiczny, który nie może rosnąć w nieskończoność.

Długi trzeba spłacać

Wzrost poziomu długu publicznego i jego relacji do PKB oznacza, że przyszłe pokolenia będą musiały spłacać olbrzymie kwoty. Według prognoz rządowych poziom długu publicznego przypadającego na jednego Polaka przekroczy w tym roku 10 tys. zł! Wraz ze wzrostem długu rosną zwykle koszty jego obsługi, co dodatkowo zwiększa dług. Spirala zaczyna niebezpiecznie się nakręcać. Jeżeli zatem w kolejnych latach nie nastąpi zacieśnienie polityki fiskalnej (obniżanie deficytów budżetowych), w przyszłości może dojść do sytuacji, w której przyrost kosztów obsługi długu będzie szybszy niż przyrost PKB. Rosnący udział kosztów obsługi długu publicznego w PKB jest zjawiskiem charakterystycznym dla tzw. pułapki finansów publicznych, która może zakończyć się kryzysem finansowym.

Nawet jeśli czarny scenariusz się nie zrealizuje, to i tak wzrost kosztów obsługi długu ogranicza możliwości wydatkowania środków publicznych na inne cele (np. wydatki prorozwojowe). Utrzymywanie wysokich deficytów budżetowych utrudnia także optymalną policy mix, czyli kombinację polityki fiskalnej i pieniężnej. To z kolei utrudnia obniżanie stóp procentowych przez bank centralny, a rosnąca podaż papierów skarbowych dodatkowo ogranicza spadek średnio- i długoterminowych stóp procentowych.

O negatywnych konsekwencjach tych zjawisk dla spełnienia przez Polskę kryteriów z Maastricht napisano już sporo. Dlatego nie zamierzam o tym przypominać. Myślę, że argumenty o konieczności ograniczania kolejnych deficytów budżetowych i tym samym długu publicznego są oczywiste. Jeśli spojrzymy na poziom długu prognozowany w przyszłorocznej ustawie budżetowej, to okazuje się, że zbliżamy się niebezpiecznie do drugiego progu ostrożnościowego z ustawy o finansach publicznych. Próg ten będzie przekroczony, jeśli relacja łącznej kwoty państwowego długu publicznego powiększona o kwotę przewidywanych wypłat z tytułu poręczeń i gwarancji udzielonych przez podmioty sektora finansów publicznych do produktu krajowego brutto będzie wyższa niż 55 proc. Wcześniej prawie niezauważenie przemkniemy przez pierwszy próg, w którym powyższa relacja przekracza 50 proc. Jeśli natomiast nie podejmiemy żadnych działań, to w bardzo krótkim czasie osiągniemy już nie ustawowy, ale konstytucyjny limit 60 proc.

Aby nie dopuścić do osiągnięcia tak wysokiej relacji długu do PKB, przygotowany został tzw. plan Hausnera. Zacznie on jednak przynosić odczuwalne efekty dopiero od 2005 r. Konieczne jest zatem podjęcie działań wyprzedzających wdrażanie tego planu.

Dlaczego trzeba "wyprzedzić" plan Hausnera? Rok 2006 może okazać się krytyczny z punktu widzenia finansów publicznych. Z przepisów ustawowych wynika, że jeśli w 2004 r. relacja długu publicznego (powiększonego o poręczenia i gwarancje) do PKB przekroczy 55 proc., to w praktyce oznacza, że budżet na 2006 rok będzie musiał być co najmniej zrównoważony, czyli w ogóle nie zawierać deficytu! Oznacza to, że rok 2006 może okazać się szokiem fiskalnym, bo cięcie wydatków i podwyższanie dochodów (czytaj: podatków) na łączną kwotę kilkudziesięciu miliardów złotych to zadanie dla tych, którzy chcą popełnić efektowne, polityczne samobójstwo.

Co zagraża długowi?

Jakie czynniki mogą spowodować, że próg 55 proc. zostanie przekroczony już w 2004 roku? Ryzyko jest spore, bo wskaźnik długu do PKB zaplanowano w budżecie na 54,8 proc., a więc o włos od "gorącego" progu.

Po pierwsze, realizacja współczynnika dług/PKB na poziomie przewidywanym w budżecie będzie zagrożona, jeśli nie zostaną spełnione niektóre założenia makroekonomiczne do budżetu. Jeśli wzrost PKB wyniesie poniżej 5 proc., to współczynnik dług/PKB automatycznie wzrośnie. Im niższe będzie tempo wzrostu, tym wyższy będzie wskaźnik. Z kolei zagrożeniem dla wzrostu może być niższe od zakładanego zrealizowanie wzrostu składników PKB. Dość ambitnie założono, że realny wzrost eksportu wyniesie więcej niż w tym roku (8,7 proc.), a także, że inwestycje wzrosną realnie o 12,2 proc. Jeśli to się nie sprawdzi, to wzrost PKB może być niższy.

Kolejnym zagrożeniem dla osiągnięcia prognozowanego poziomu długu publicznego może być niezrealizowanie założeń kursowych - euro po 4,25 zł i dolar po 3,78 zł. Trzeba przyznać, że szacunki średnioroczne przyjęte do prognozowania kosztów obsługi długu i poziomu długu są już bardziej ostrożne - 4,6092 zł za euro i 4,0291 zł za dolara, ale biorąc pod uwagę aktualny kurs, widać, że nie ma tu dużego pola manewru.

Jeśli okaże się, że kurs złotego wcale się nie umocnił, to relacja długu publicznego do PKB może okazać się wyższa, niż przewiduje się w budżecie. Dlaczego? Otóż zagraniczny dług skarbu państwa stanowi ponad 30 proc. długu ogółem (szacunki na koniec 2003 r. to 31,6 proc.). W skład długu publicznego wchodzi także dług samorządów, którego część jest także zapewne nominowana w walutach obcych. Jeśli przyjąć, że dług zagraniczny stanowi 30 proc. długu publicznego, to można z tego wyciągnąć wniosek, że każde osłabienie złotego o 1 proc. oznacza wzrost długu publicznego w wyrażeniu złotowym o 0,3 proc., a więc relacji dług/PKB o ponad 0,15 proc.. Szacunki są dość zgrubne, ale widać, że wystarczy, że kurs walutowy będzie odchylony o 2 proc. w stosunku do założeń (czyli np. o 9 gr słabszy w stosunku do euro), aby próg 55 proc. dla długu publicznego został przekroczony. Warto dodać, że istotniejszy jest kurs złotego w stosunku do euro, gdyż w nim jest nominowane ponad 50 proc. naszego długu zagranicznego. Dolar to niespełna 30 proc.

Następnym zagrożeniem dla realizacji poziomu długu publicznego poniżej 55 proc. PKB jest kształtowanie się wpływów z prywatyzacji. W projekcie budżetu założono, że przyszłoroczne przychody z prywatyzacji wyniosą ponad 8,8 mld zł. Jeśli to założenie nie zostanie zrealizowane, to może okazać się, że deficyt musi być sfinansowany w inny sposób. Wyemitowanie papierów skarbowych oznacza, że w przyszłości trzeba będzie je wykupić (zrolować). To generuje dodatkowe koszty budżetu i oczywiście zwiększa dług publiczny.

Szacunki dotyczące stóp procentowych nie są już tak istotne w krótkim okresie, ale mają duży wpływ na poziom długu w długim okresie. Jeśli oczekiwany przez rząd spadek stóp procentowych się nie zrealizuje, to koszty obsługi długu mogą okazać się wyższe, co spowoduje wzrost wydatków w przyszłości. Zagrożeniem dla osiągnięcia niskiego poziomu stopy referencyjnej NBP i stóp rynkowych będzie prognozowany wzrost inflacji (choć nieznaczny) i wyższe tempo wzrostu gospodarczego. Mówi się bowiem, że bank centralny powinien wynosić wazę z ponczem wtedy, kiedy goście najlepiej się bawią, czyli powinien podnosić stopy procentowe, kiedy gospodarka dobrze się rozwija. Zatem nawet "gołębia" Rada Polityki Pieniężnej może w przyszłym roku, przy rosnącym deficycie budżetowym, rosnącym wzroście gospodarczym i rosnącej inflacji przymierzać się do wyniesienia wazy z ponczem. Oznacza to, że bank centralny niekoniecznie będzie chciał, jak zaprognozowano w budżecie, obniżać nie tylko realne, ale i nominalne stopy procentowe.

Posłowie do dzieła

Jeśli zatem prognozy makroekonomiczne rządu okażą się chybione, to próg 55 proc. może zostać przekroczony. Czy można temu zapobiec? Nie tylko można, ale wręcz jest to konieczne. Jak to zrobić? Otóż budżet jest teraz w rękach posłów. O ile zgodnie z art. 220 ust. 1 Konstytucji RP "Zwiększenie wydatków lub ograniczenie dochodów planowanych przez Radę Ministrów nie może powodować ustalenia przez Sejm większego deficytu budżetowego niż przewidziany w projekcie ustawy budżetowej", o tyle zmniejszanie deficytu jest już dopuszczalne. W naszych warunkach nawet pożądane. Zmiany wprowadzone przez posłów i idące w dobrym kierunku nie tylko uwiarygodniłyby program racjonalizacji wydatków publicznych, ale też poprawiłyby wiarygodność naszego kraju. Większe zaufanie inwestorów oznaczałoby natomiast niższe koszty obsługi długu publicznego.

Chociaż pisałem wcześniej, że o jakichś wielkich redukcjach wydatków nie może być mowy, to myślę, że warto przyjrzeć się ponownie niektórym z nich. Aby nie być gołosłownym wskażę pozycje, które zwróciły moją szczególną uwagę podczas wnikliwej lektury przyszłorocznego budżetu.

Potrzebujący nie poręcza...

W 2004 roku nastąpi bardzo duży wzrost potencjalnych zobowiązań z tytułu gwarancji i poręczeń (z prawie 30 do prawie 43 mld zł). Kwoty te działają analogicznie do powiększenia długu publicznego. Spore niebezpieczeństwo związane jest także z tym, że o ile poręczenia i gwarancje krajowe rosną o 2,4 mld zł, o tyle gwarancje zagraniczne - aż o 10,3 mld zł.

Choć nie wynika to wprost z dokumentu, to wydaje się, że gwarancje zagraniczne obciążone są ryzykiem kursowym, a więc deprecjacja złotego może przełożyć się na wzrost wartości złotowej tej pozycji. Skutkiem byłoby znowu pogorszenie wskaźnika dług/PKB. Zapewne część z poręczeń i gwarancji jest niezbędna dla sprawnego funkcjonowania państwa i gospodarki czy absorpcji środków z UE, ale wydaje się, że rezygnacja z niektórych z nich nie przyniosłaby większych strat. Trzeba więc wszystkie planowane poręczenia i gwarancje dokładnie przejrzeć.

Oszczędnie gospodaruje...

Do wzrostu długu publicznego w przyszłości może się przyczynić niejasna sytuacja w funduszach i agencjach. Przykładowo, w przyszłym roku zobowiązania FUS mają wzrosnąć o 3,2 mld zł, do 22 mld zł. Jeśli porównać dane z początku roku (takie znajdują się w dołączanym do budżetu planie finansowym FUS), wzrost zobowiązań jest jeszcze większy (5,5 mld zł). Jeżeli zastosować analogiczne do ubiegłego roku księgowanie dotacji do OFE (teraz to refundacja księgowana w rozchodach), to okaże się, że dotacja do FUS wzrosłaby z 27,967 mld zł do 32,316 mld zł. Czy wzrost ten wynika tylko z większych wypłat świadczeń emerytalno-rentowych? Chyba nie, gdyż świadczenia waloryzowane będą wskaźnikiem 101,3 proc.

Wzrost dotacji jest zatem spory (15,6 proc.), a mimo to FUS będzie jeszcze zwiększał swoje zadłużenie w sektorze bankowym. W uzasadnieniu do budżetu napisano bowiem, że "w celu zapewnienia w 2004 r. płynności wypłat świadczeń emerytalno-rentowych niezbędne będzie zaciąganie przez FUS dodatkowych kredytów bankowych". To jest też dług publiczny, niejednokrotnie droższy niż pokrywanie niedoborów z dotacji budżetowych. Dotacje są bowiem finansowane emisją skarbowych papierów wartościowych, a niedobory niesfinansowane przez budżet wymagają zaciągania kredytów bankowych. Kredyty te są zwykle droższe niż obligacje. W ten sposób deficyt budżetowy jest mniejszy, ale większy jest deficyt sektora publicznego, a tym samym i dług publiczny. Ekonomista wie, że wybór typu coś za coś jest czasami trudny, ale nieunikniony.

I nie remontuje...

Sporo możliwych oszczędności znajduje się w samym ZUS będącym dysponentem FUS. Niestety, to, że ZUS nie publikuje szczegółowego planu finansowego, sprawia, że nie można ich jednoznacznie wskazać. Jeśli jednak rząd zamierza weryfikować renty, to konieczne jest ograniczenie wydatków inwestycyjnych i remontowych ZUS. Myślę, że oddziały i inspektoraty ZUS są w stanie przetrwać ten jakże trudny rok bez dodatkowych remontów czy inwestycji. Tym bardziej że siedziby ZUS nie należą zwykle do najmniej zadbanych budynków w mieście. Oszczędności muszą się bowiem pojawić najpierw w administrowaniu środkami publicznymi. Zamiast tego w budżecie 2004 roku w planie finansowym FUS odpis na działalność ZUS rośnie o 57 proc.! Działalność ZUS w tym roku kosztowała 1,85 mld zł, natomiast w przyszłym będzie to 2,9 mld zł! Już na pierwszy rzut oka widać, że może to być naprawdę źródło poważnych, potencjalnych oszczędności.

A już na pewno nie wynagradza ponad możliwości

Problem dużego, planowanego wzrostu wydatków dotyczy także całej administracji publicznej (wzrost o 17 proc.) czy urzędów naczelnych organów władzy państwowej, kontroli i ochrony prawa oraz sądownictwa (wzrost o 15,7 proc.). Wyjątkowo wysokie są wzrosty wydatków na urzędy i izby skarbowe związane głównie z wynagrodzeniami (odpowiednio - 50,1 proc. i 51,1 proc.). Jeśli do tego dodać urzędy kontroli skarbowej ze wzrostem wydatków na poziomie 42,3 proc., to widać, że aparat skarbowy nie będzie zaciskał pasa.

Konieczne jest także przejrzenie budżetów instytucji, które same je sobie sporządzają. Myślę, że tam też można sporo "uszczknąć". Wśród tych instytucji, zwanych "świętymi krowami", znajduje się także Kancelaria Sejmu, w której planowane wydatki wynoszą 358 mln zł (wzrost o 7,4 proc.), w tym wydatki inwestycyjne wynieść mają 33 mln zł - wzrost o 65 proc. Metodologia układania planów finansowych w tego typu instytucjach polega na proponowaniu wydatków dostosowanych do potrzeb, zwłaszcza inwestycyjnych. W tym przypadku do posłów należy ocena zasadności tych planów. W sytuacji wdrażania ostrego programu oszczędnościowego posłowie powinni zatem zdecydować w odniesieniu do tych instytucji, w tym do własnej - Sejmu - które wydatki można zmniejszyć, które przesunąć, a z których zrezygnować.

Powtórzę jeszcze raz - oszczędności muszą się najpierw pojawić w administrowaniu środkami publicznymi. Dotyczy to nie tylko władzy centralnej, ale także samorządów. Może atrybuty władzy nie muszą być tak kosztowne?

Uważam, że w ramach efektywnego gospodarowania środkami publicznymi należy także "odchudzić" urzędy wojewódzkie, a ich kompetencje przekazać do urzędów marszałkowskich. Obecna struktura jest de facto dwuwładzą w terenie generującą niepotrzebne koszty. Wojewoda powinien jedynie dbać o przestrzeganie prawa oraz kontrolować, czy wydatkowanie środków budżetowych w jego województwie przebiega zgodnie z zamierzeniami. Takie właśnie zadanie znalazło się w programie wyborczym SLD i doprawdy czas już najwyższy ten postulat zrealizować.

W budżecie znajduje się także wiele innych pozycji, z którymi mogą być związane potencjalne oszczędności. Czasami niewielkie, ale potrzebne. Popatrzmy np. na Fundusz Kombatantów. Dotacja do niego rośnie z 8 do 62 mln zł, a liczba kombatantów chyba raczej maleje. Ze środków tych zostaną zapłacone takie zaległości jak: w stosunku do TP SA (zniżka w abonamencie i darmowe impulsy), względem Poczty Polskiej (abonament RTV), firm ubezpieczeniowych (50-proc. obniżki w składce na ubezpieczenie obowiązkowe pojazdów samochodowych). Szczególnie to ostatnie jest zaskakujące. Jeśli bowiem przyjąć, że uprawnienia kombatanckie zdobywano do 1945 roku i wówczas pan X miał 15 lat, to dzisiaj ma 73 lata i pewnie rzadko jeździ samochodem. Natomiast zarejestrowanie na niego samochodu daje automatycznie spore oszczędności. Niestety, nie budżetowi państwa. To poważne pole do nadużyć, którego wyeliminowanie nie jest wcale takie trudne i chociaż oszczędności byłyby symboliczne to warto pamiętać, że ziarnko do ziarnka...

Wiele z tych działań to nie doraźne gaszenie pożaru, ale poważne kroki, które skutkować mogą sporymi oszczędnościami nie tylko w roku 2004, ale także w latach kolejnych. Warto o to powalczyć. Posłów czeka więc teraz sporo pracy, jeśli chcą, aby grosz publiczny był wydawany lepiej i aby za rok nie trzeba było ciąć na oślep.

Słowo do koalicji rządowej i do opozycji

Karierę zrobiło ostatnio powiedzonko przewodniczącego SLD na Podkarpaciu Krzysztofa Martensa, iż "program Hausnera jest dobry dla Polski, ale zabójczy dla SLD". Martens znany jest z oryginalnych stwierdzeń, do których jednak należy podchodzić z ostrożnością. To stwierdzenie jest tyleż zręczne, ile kompletnie nieprawdziwe. To właśnie niezrealizowanie tego programu (co do zasady, nie co do każdego szczegółu) zgotuje Sojuszowi los AWS-u. Jeśli bowiem niezbędne, ale ze względu na roczne spóźnienie jeszcze ostrzejsze cięcia wydatków lub podwyżki podatków zostaną objawione społeczeństwu dopiero w 2005 roku - a jest to rok wyborczy - to nic nie odwiedzie obywateli od przykładnego ukarania lewicy za pomocą kartki wyborczej. Jeśli niezbędne - i na mniejszą przecież skalę - zmiany wprowadzone zostaną w roku przyszłym, Sojusz poniesie wprawdzie pewne straty, ale po pierwsze, przeżyje, a po drugie, będzie miał szanse je odrobić. Dlatego teza Martensa powinna być rozbudowana: "Program Hausnera będzie dobry dla Polski i zabójczy dla SLD, jeśli Sojusz go nie zrealizuje".

Może się jednak okazać, że SLD (z Unią Pracy, a tym bardziej bez) nie jest jednak dostatecznie silne, aby przeprowadzić ten program samodzielnie. Sytuacja ta każe zapytać o rolę opozycji. Ze strony opozycji dobiegają - jak na razie - sygnały niejednoznaczne. Pierwszy z nich, typowy, jest następujący: "SLD jest odpowiedzialne za stan finansów państwa, niech sam zje tę żabę. Po co mamy brać współodpowiedzialność za niepopularne decyzje?". Odpowiedź na takie stanowisko składa się z dwóch argumentów. Pierwszy odwołuje się - jakby to nie zabrzmiało naiwnie - do uczciwości intelektualnej przynajmniej niektórych partii opozycyjnych (wszak każda partia twierdzi, że swoje oceny opiera na uczciwej analizie faktów). Otóż teza o wyłącznej odpowiedzialności SLD za stan finansów państwa jest wysoce nieuczciwa. O pewnych obiektywnych czynnikach obciążających budżet państwa w 2004 r. napisałem na wstępie. Sięgnijmy jednak także do niedawnej przeszłości.

Przypomnę, że na początku poprzednich rządów SLD (1994 rok) deficyt sektora finansów publicznych wynosił 2,8 proc. PKB, a w 1998 roku spadł do 2,6 proc. PKB. Dzisiejsza opozycja startowała więc w 1998 roku z naprawdę przyzwoitego poziomu. Co się stało między 1998 a 2001 rokiem, ostatnim rokiem rządów AWS? Otóż deficyt finansów publicznych wzrósł prawie dwukrotnie, bo do 5,1 proc. PKB. Od tego momentu podejmowano działania ograniczające deficyt, ale niskie tempo wzrostu PKB (także zresztą odziedziczone po poprzednikach) nie ułatwiało zadania. Piszę o tym nie dlatego, aby przerzucać się odpowiedzialnością. Tego mieliśmy i mamy w Polsce pod dostatkiem. Gwoli prawdy jedynie warto przypomnieć, że wchodzący w skład dawnego AWS niektórzy politycy PO i PiS nie powinni sprawiać wrażenia, że "nas przy tym nie było". Chodzi mi raczej o to, żeby skłonić uczciwą i propaństwową opozycję do podjęcia dialogu z rządem na temat sanacji finansów publicznych. Ten dialog jest Polsce potrzebny. Raz już zabrzmiała fałszywa nuta, jaką było głosowanie za odrzuceniem budżetu, co chcę potraktować jako nieporozumienie, gdyż odrzucenie budżetu nie rozwiązałoby żadnego z problemów naszego kraju.

Drugi argument jest całkiem pragmatyczny. Jeśli Sojuszowi nie uda się przeprowadzić akcji ratunkowej wobec finansów publicznych, to on sam wprawdzie polegnie, ale te partie, które po nim mają nadzieję przejąć władzę, znajdą się w fatalnej sytuacji. Już w kampanii wyborczej nie będą mogły obiecać nic więcej ponad "krew, pot i łzy", a to sukcesu wyborczego nie wróży. Skorzystają na tym jedynie populiści spod znaku Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin. Lepiej więc nie grać w grę "im gorzej, tym lepiej".

Nowy kodeks dla polityków

W trakcie zorganizowanej niedawno przez prezydenta Kwaśniewskiego konferencji na temat stanu państwa i dróg wyjścia z naszych obecnych kłopotów wszyscy mówcy zwracali uwagę na rolę elit politycznych i ich szczególną odpowiedzialność zarówno za doprowadzenie do obecnego stanu, jak i za opracowanie i wdrożenie programu naprawczego. Najdobitniej wyraził to dr Jerzy Głuszyński, stawiając kilka dramatycznych tez i pytań:

"Czyż (...) za racjonalne można uznać takie działania partii politycznych, które prowadzą do postępującego nieuczestnictwa obywateli w wyborach i w życiu publicznym?

Czyż rozsądne jest budowanie siły partii, licząc na jej przydatność do wygrywania wyborów, ale nie licząc się z jej konsekwencjami po wygranych wyborach?

Czyż rozsądna jest niepohamowana (nierzadko obraźliwa, poniżająca) krytyka aktualnie rządzących, skoro niebawem te same argumenty na pewno będą użyte przeciwko dzisiejszym krytykującym?

Czyż rozsądne jest zwalczanie przez opozycję wszelkich (w tym uznawanych za konieczne) inicjatyw rządu, skoro skutkuje to pogłębianiem trudności i - w konsekwencji - musi ograniczać sukcesy ewentualnego własnego rządzenia?

Czyż rozsądne jest, tak nieprzejednane, zwalczanie swych przeciwników politycznych, skoro nieuchronnie prowadzi to także do własnej marginalizacji?

Czy rozsądne jest, aby deklarując troskę o wielkość deficytu budżetowego, uprawiać populizm podatkowy w postaci licytowania się, kto zaproponuje najniższą stawkę?".

Te dość retoryczne pytania skierowane nie tylko do opozycji tworzą swoisty kodeks zasad postępowania w polityce, pod którym powinni podpisać się (i stosować!) nasi politycy, jeśli na dłuższą metę chcą zachować wiarygodność. Obok kodeksu etyki potrzebny nam jest i taki kodeks. Pytam więc - kto pierwszy złoży pod nim swój podpis?

Niedługo okaże się, czy określenie, którego politycy często i z pewną emfazą używają wobec siebie, a mianowicie "klasa polityczna", ma jeszcze w ogóle jakiś sens.

Marek Borowski


Marszałek Borowski wyjaśnia
W artykule „Nie tylko październik miesiącem oszczędzania” opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” 7 listopada, wskazując na elementy budżetu, z którymi mogą być związane potencjalne oszczędności, zwróciłem uwagę na kwotę dotacji do Funduszu Kombatantów (wynoszącą 62 mln zł), a zwłaszcza na wydatki związane z ulgami w ubezpieczeniu pojazdów samochodowych. Okazuje się, że kwota dotacji związana jest z długiem z tytułu refundacji uprawnionym przez budżet państwa za świadczenia rzeczowe, które obowiązywały do 2002 r. włącznie. W tych pozycjach nie można się zatem doszukiwać oszczędności. Pomyłka wzięła się stąd, że ulgi z tytułu ubezpieczenia pojazdów samochodowych obowiązują nadal, ale w stosunku do inwalidów wojennych, a nie kombatantów. Te ostatnie trudno jednak zakwestionować, biorąc pod uwagę, że chodzi tu głównie o samochody specjalnie przystosowane. Mam nadzieję, że kombatanci wybaczą mi tę pomyłkę.

Marek Borowski

Źródło: "Gazeta Wyborcza"

Powrót do "Publikacje" / Do góry