Dzisiaj, w III RP, przy ocenie naszej Konstytucji nie musimy czekać tak długo. Dwanaście lat, które mijają od uchwalenia obecnie obowiązującej Konstytucji to okres dobry, by rozpoczęła się dyskusja o jej funkcjonowaniu.
Jeżeli jednak chcemy cokolwiek zmieniać w Konstytucji, to tylko w warunkach szerokiej dyskusji. Porozumienie Lewica i Demokraci, jeszcze przed wyborami w 2007 r., zgłaszało propozycję, by powołać odpowiednią komisję, złożoną z byłych prezydentów, premierów, marszałków Sejmu, prezesów Trybunału i wybitnych konstytucjonalistów, a także przedstawicieli klubów parlamentarnych, i by komisja ta rozpatrzyła różne propozycje zmian przepisów Konstytucji. Każde ugrupowanie (nie tylko Platforma Obywatelska) ma swoje przemyślenia i musi być traktowane równoprawnie, musi mieć możliwość położenia na stole swoich propozycji. Powołanie takiego gremium, to byłby pierwszy etap prac nad ewentualnymi zmianami w ustawie zasadniczej. Drugi etap, to dyskusja na temat tego, które propozycje modyfikacji ustawy zasadniczej zyskują szersze poparcie. Wiadomo, że dla zmiany Konstytucji trzeba dwóch trzecich głosów, więc jeżeli daną zmianę popiera tylko jedna partia, to nic z tego nie będzie. Trzeba znaleźć jakieś wspólne pola.
Niestety, dziś dyskusja toczy się w mediach, a powinna przede wszystkim w fachowym zespole, takim, jak np. zaproponowany przez LiD. Oczywiście, poproszony o zajęcie stanowiska – odpowiadam.
Przede wszystkim nie widzę konieczności dokonania zasadniczych zmian w konstytucji. Oczywiście, jest kilka rzeczy, które należało by doprecyzować, bądź zmienić. Dotyczy to np.określenia terminu, w jakim prezydent powinien podejmować niektóre decyzje (patrz odwlekanie złożenia podpisu pod traktatem lizbońskim). Inny przykład to sprawa referendum. Zgodnie z przepisem konstytucyjnym, jeśli w referendum wzięło udział mniej niż 50 proc. uprawnionych, to jest ono niewiążące, czyli – zgodnie z obowiązującą interpretacją – nieważne. Nawet, jeśli głosowało 49 proc. uprawnionych, z których 99 było za, a tylko 1 przeciw. Można – i myślę, że należałoby – sformułować ten przepis inaczej, tak, aby w przypadku przekroczenia progu frekwencyjnego wynik pozytywny tak jak dziś zobowiązywał, a w przypadku niższej frekwencji upoważniał (choć nie zmuszał) organy władzy do respektowania woli obywateli. Można także pomyśleć o obniżeniu tego progu, gdyż jak na warunki polskie jest on bardzo wyśrubowany.
Najważniejsza propozycja Donalda Tuska, to zmiana w usytuowaniu prezydenta. Ma ona dwie części: wybór przez Zgromadzenie Narodowe i praktyczne odebranie prawa weta. Pierwszej sprawy nie będę komentował, bo to chyba jakieś nieporozumienie, zwłaszcza w kontekście zamiaru, aby rozwiązanie to zastosować już w najbliższych wyborach prezydenckich (i byłaby to zmiana reguł gry po jej rozpoczęciu). Druga natomiast ma charakter poważny, systemowy, ale nie zyskuje – przynajmniej w najbliższym czasie – mojej aprobaty.
Przeanalizowałem wszystkie weta prezydenta Kaczyńskiego, które zostały zgłoszone w tej kadencji. Do ponownego rozpatrzenia przez Sejm skierował w sumie siedemnaście ustaw z tego trzy to jeden pakiet ustaw zdrowotnych, czyli faktycznie było to piętnaście wet. Otóż z tych piętnastu osiem zostało odrzuconych. Koalicja rządząca mogła więc skutecznie porozumieć się z opozycją, i to w tak ważnych sprawach jak np. ograniczenie emerytur pomostowych, rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, czy w sprawie nominacji sędziowskich. Natomiast jeśli chodzi o ustawy zdrowotne, to akurat brałem udział w negocjacjach dotyczących odrzucenia prezydenckiego weta i muszę stwierdzić, że rząd Tuska i sam premier nie wykazali dostatecznej woli porozumienia. Jeżeli chodzi o media publiczne - bo ustawę o mediach publicznych Lech Kaczyski również skierował do ponownego rozpatrzenia - to jej treść była już uzgodniona na szczeblu parlamentarnym, po czym premier właściwie to porozumienie zerwał. W związku z tym tutaj trudno mówić o tym, że się utrudnia rządzenie.
Jeżeli premier uważa, że weto dlatego utrudnia rządzenie, bo zmusza do konsultacji z opozycją, to się myli. Po pierwsze, kompromisy są istotą polityki. Sytuacja w Sejmie jest taka, że są dwa duże ugrupowania opozycyjne (PiS i SLD) i kilka mniejszych, które tworzą jedynie koła parlamentarne. Poglądy tych ugrupowań opozycyjnych na wiele spraw rozstrzyganych w Sejmie są różne. W związku z tym, można dogadać się z jednym, lub z drugim ugrupowaniem, tak aby, weta nie było, a jeśli będzie, to żeby je odrzucić. Po drugie, zdecydowana większość decyzji, które podejmuje aktualny rząd, ma swoje konsekwencje za kilka, a nawet kilkanaście lat. Tak było w przypadku reformy emerytur pomostowych, którą SDPL (a potem i SLD) poparło. Jeżeli więc jakaś większość rządząca będzie miała możliwość, by przeforsować swoje propozycje, bez konieczności zawierania kompromisów potrzebnych np. do odrzucenia weta, to ryzyko jest takie, że jak straci władzę, to następna ekipa być może będzie chciała ich decyzje zmieniać. Jeśli się natomiast jakąś reformę uzgodni z innymi partiami, to jej efekt jest trwały, co sprzyja stabilności gospodarczej i społecznej państwa.
Nie widzę więc powodu, by odbierać prezydentowi weto, czy też osłabiać go w jakiś inny sposób. Polska demokracja jest ciągle jeszcze niedojrzała. Najlepszym tego dowodem są stosunki opozycja – rząd. W Polsce – w przeciwieństwie do wielu innych krajów o dłuższej tradycji demokratycznej - obowiązuje „kultura” (jeżeli można nazwać ją kulturą) wojny: „wycinania się” nie tylko w Sejmie ale poza Sejmem – w firmach, przedsiębiorstwach, w różnych instytucjach. Natomiast element porozumiewania się jest śladowy. Rząd lekceważy opozycję, opozycja przy każdej okazji wali w rząd. Czasem coś się uda zrobić wspólnie, ale jest to na ogół wymuszone sytuacją. Podział kompetencji w łonie władzy wykonawczej sprzyja budowaniu kultury kompromisu.
Zwolennicy zaproponowanych przez Donalda Tuska zmian powiadają jednak, że partie rządzące wygrały wybory i mają prawo do realizacji własnego programu, bez obowiązku układania się z opozycją. Również ten argument uważam za chybiony. Część argumentów już podałem (długofalowy charakter reform), ale jest jeszcze jeden. Polska specyfika polega na tym, że partie mają swoje programy, ale ich potem nie realizują. Program jest dobry na wybory. A potem już się robi, co tam w duszy zagra. Platforma Obywatelska przed wyborami zarzekała się, że ani jej w głowie prywatyzacja służby zdrowia, czym zapewne przyciągnęła wielu wyborców, dla których była to ważna deklaracja. Nie minęło jednak pół roku i zaczęła forsować rozwiązania, które prowadziły do prywatyzacji szpitali. W tej sytuacji twierdzenie, że weto prezydenckie uniemożliwiło realizację programu, brzmi cokolwiek niewiarygodnie. Takich przykładów można podać więcej i dotyczy to, niestety, wszystkich partii.
Summa summarum, „elastyczność” programowa i nieumiejętność współdziałania świadczą o tym, że polska demokracja jest – mimo wielu sukcesów – nadal niedojrzała. A jeśli tak, to koncentracja władzy w jednym ręku już dziś jest złym rozwiązaniem. Lepsza jest, mimo mankamentów, ta wzajemna kontrola władz, te skromne możliwości prezydenta, który może powiedzieć: nie. Jeżeli zaś dla odrzucenia weta znajdzie się szersza koalicja, to znaczy, że dana ustawa zyskała szersze poparcie i ma szanse przetrwać przyszłe zawirowania polityczne.
Jest jeszcze problem kłótni o podział kompetencji (słynna „wojna krzesełkowa” między prezydentem i premierem), ale w tych sprawach wkracza Trybunał Konstytucyjny i jest w tym skuteczny.
Za najbardziej sensowną i realną uważam propozycję zmiany ordynacji na mieszaną według wzoru niemieckiego. Obecna ordynacja w miarę proporcjonalnie odzwierciedla w Sejmie preferencje wyborcze społeczeństwa, utrudnia natomiast przebicie się nowych twarzy do Sejmu. O wyborze decyduje nie tylko nazwisko kandydata, ale – do pewnego stopnia – także miejsce na liście (dotyczy to zwłaszcza partii o mniejszym i średnim poparciu). Wielu dobrych kandydatów rezygnuje w tej sytuacji ze startu w wyborach. Ordynacja mieszana – zachowując końcową proporcjonalność - przewiduje wybór około połowy posłów w okręgach jednomandatowych, przez co wychodzi naprzeciw oczekiwaniom wyborców, którzy chcą mieć większy wpływ na wybór konkretnego kandydata, i daje więcej szans na awans polityczny nowym ludziom. Warto zatem pilnie podjąć prace nad tą ordynacją (SDPL proponowała to wszystkim klubom już w maju 2008r., niestety bez odzewu) i być może nawet nie będzie potrzebna zmiana konstytucji. W tej kwestii widzę szanse na porozumienie. Z tą propozycją koliduje jednak postulat radykalnego zmniejszenia liczby posłów (pachnie to niestety populizmem), gdyż powodowałoby to konieczność równie radykalnego, a przez to niefunkcjonalnego, zwiększenia powierzchni okręgów jednomandatowych i liczby mieszkańców przypadających na jednego posła wybieranego w tych okręgach.
I wreszcie Senat. Donald Tusk nie chce go likwidować (bo to ponoć nazbyt radykalna decyzja), proponuje natomiast zmniejszenie liczby senatorów i wybory w okręgach jednomandatowych. Tymczasem, jeśli coś robić z Senatem, to właśnie pomyśleć o jego likwidacji, tyle że nie teraz, a w jakiejś perspektywie czasowej. Dzisiaj jest to izba, w której tak naprawdę odbywa się czwarte czytanie ustawy, czyli poprawianie błędów Sejmu. To ciało powstało w określonych warunkach i z określonych powodów – w 1989 r. restytucję Senatu i wolne wybory do tej izby, zaproponował Aleksander Kwaśniewski, gdyż strona solidarnościowa obawiała się, że będzie „ogrywana” w Sejmie (z uwagi na to, iż uzgodniona została maksymalna liczba mandatów, jaką mogła zdobyć opozycja), i Senat był gwarancją, że tak nie będzie. Ta rola już się skończyła.
Na razie jednak Senat przydaje się, ponieważ Sejm ciągle jeszcze wypuszcza niedopracowane ustawy i w izbie wyższej można je poprawić. Natychmiastowa likwidacja Senatu obniżyłaby zatem i tak już nie najwyższą jakość stanowionego prawa. W momencie, w którym ustawy wychodzące z Sejmu nie będą wymagały już tylu poprawek, co łatwo będzie sprawdzić monitorując ich treść, przyjdzie czas na zakończenie działalności Senatu. Jeśli więc w perspektywie mamy pożegnanie się z tą izbą – a wydaje się to nieuchronne – to po co tracić czas na kłótnie o nową ordynację i liczbę senatorów? Co to zmieni? Chyba że – jak twierdził Karol Kautsky – ruch jest wszystkim, cel jest niczym.
Konkludując, uważam, że do propozycji premiera trzeba podejść poważnie. A poważnie, to znaczy nie na chybcika i nie pod najbliższe wybory, ale z udziałem ludzi, którzy w sprawach konstytucji i jej stosowania mają wiele do powiedzenia, i z wolą konsensusu. Najbliższa przyszłość pokaże, czy Platforma Obywatelska potraktuje z należną powagą propozycje swojego szefa.
Marek Borowski
"Polska" - 28 listopada 2009
Powrót do "Wiadomości" / Do góry