Pod względem udziału kobiet w izbach niższych parlamentu Polska zajmuje – na 180 krajów - 68 miejsce, a w Unii Europejskiej sytuuje się w połowie stawki, na 14-15 pozycji razem z Luksemburgiem.
Argumenty za projektem ustawy przedstawiła w Sejmie w imieniu Obywatelskiego Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej (pod projektem podpisało się ponad 150 tys. osób!) prof. Małgorzata Fuszara. Za tym, że kobiet powinno być więcej w gremiach decyzyjnych, przemawiają, po pierwsze, ich kompetencje. Są lepiej wykształcone od mężczyzn, a wykształcenie to jedyna mierzalna kompetencja, o której można mówić w przypadku polityków. Reszta ma charakter uznaniowy. Po drugie, chodzi o lepszą reprezentację interesów kobiet oraz poprawę jakości polityki. Jak wynika z badań, zdaniem większości Polaków bardziej widoczna obecność kobiet w polityce przyczyniłaby się do przywiązywania należytej wagi do spraw społecznych, do lepszej współpracy w polityce, bardziej merytorycznej pracy w instytucjach, zmniejszenia liczby konfliktów, wzrostu uczciwości i zmniejszenia korupcji. Liczy się też na zmianę priorytetów i stylu uprawiania polityki. Po trzecie, kobiety i mężczyźni różnią się, a więc mają inne doświadczenia, perspektywy, preferencje życiowe, prezentują różne priorytety. Bez odpowiednio licznej reprezentacji kobiet ich priorytety, doświadczenia i ogląd rzeczywistości nie są i nie będą obecne przy podejmowaniu decyzji.
Szczególnie ważny jest ten ostatni argument. Przeciwnicy parytetów dowodzą, że trzeba uchwalać lepsze, bardziej dostosowane do potrzeb kobiet ustawy, a nie sztucznie zwiększać liczbę kobiet w Sejmie. Rzecz jednak w tym, że aby je uchwalać, potrzeba w Sejmie więcej kobiet, które lepiej rozumieją te potrzeby.
Inny argument przeciwników: stosunkowo mała reprezentacja kobiet na listach wyborczych jest konsekwencją faktu, że kobiety nie garną się do polityki i jest ich w partiach znacznie mniej niż mężczyzn. Uważam ten argument za chybiony, za „odwracanie kota ogonem”. To, że się nie garną, dowodzi tylko ich racjonalności. Po co wdawać się w nierówną grę, narażać na gorsze, często protekcjonalne traktowanie? Politycy mężczyźni sami to przyznają: Kobieta musi być wielokrotnie lepsza od mężczyzny, żeby zajęła równe z nim miejsce na liście wyborczej lub analogiczne stanowisko.
Nie rozumiem też, dlaczego proponowane rozwiązanie, które przecież nie daje kobietom preferencji, tylko wyrównuje szanse, miałoby być dla nich obraźliwe, natomiast dyskryminacja, mała liczba kobiet w parlamencie nie jest obraźliwa.
Projekt popiera 60% badanych Polaków (reprezentatywna próba społeczeństwa), w tym 66% kobiet i 53% mężczyzn. Przeciwko jest 30%, 10% nie ma zdania. Jakie będą jego losy w Sejmie? Na razie został skierowany do dalszych prac w komisji, ale z debaty wynikało, że ma wielu przeciwników zarówno w PO, jak i w PiS – głosy w tych klubach są podzielone. Jedynie lewica jest jednoznacznie „za”. Być może potrzebne będzie rozwiązanie kompromisowe, np. min.30% kobiet na listach w najbliższych wyborach parlamentarnych i 40% w następnych. Tak czy inaczej obecny stan w tej dziedzinie trzeba zmienić – nie tylko nie przynosi nam chluby, ale po prostu szkodzi rozwojowi kraju.
Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI - 24 lutegogo 2010
Powrót do "Wiadomości" / Do góry