Dotyczy to zarówno spraw dużych, jak i małych. W ubiegłym tygodniu uczestniczyłem w Fundacji Batorego w ciekawej debacie na temat potrzeby definiowania nowych stosunków między Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi. Kształt tym stosunkom nadaje od 60 lat NATO. Gdyby nie ten sojusz, Amerykanie byliby w Europie prawie nieobecni. Oczywiście, są oni ważnym partnerem handlowym Unii i na odwrót, ale dla poszczególnych krajów unijnych ważniejsza jest wymiana wewnętrzna – z innymi krajami europejskimi. Z propozycji utworzenia strefy wolnej od ceł między Ameryką i Europą nic nie wyszło i w sumie na płaszczyźnie gospodarczej panuje zastój.
Z kolei NATO powstało w zupełnie innej sytuacji geopolitycznej – miało bronić Europę przed atakiem ZSRR. Od 1992 r. ZSRR już nie istnieje i cele NATO przestały być klarowne. Rosja to wprawdzie mocarstwo nuklearne i ogromny kraj ze 150 mln ludzi (ok.1/3 mieszkańców UE), ale np. budżet obronny samej Wielkiej Brytanii, choć jest znacznie mniejsza, przewyższa budżet obronny Rosji. Budżet obronny wszystkich krajów UE jest większy niż Rosji i Chin łącznie. Zatem czy USA w dalszym ciągu mają bronić Europę? Przed czym?
Pewne obawy wobec Rosji żywią wciąż kraje bałtyckie. Problemem jest nieokreślona do końca polityka Rosji w stosunku do tych krajów, różne akty dezorganizujące ich życie, np. wstrzymanie dostaw ropy, czy ataki hakerów. Nie wynika jednak z tego zagrożenie militarne. Jeśli zostaną przyjęte propozycje tzw. Grupy Mędrców dotyczące nowej koncepcji NATO, w której zakłada się ustalenie wzajemnych gwarancji bezpieczeństwa i rozwijanie współpracy z Rosją, napięcie na linii Wschód – Zachód spadnie praktycznie do zera.
Wszystko to powoduje, że Europa musi zacząć z Amerykanami inaczej rozmawiać, niestety, ciągle popełnia te same błędy. Różne kraje chcą mieć lub uważają, że mają „specjalne” stosunki ze Stanami Zjednoczonym powołując się na racje historyczne, kulturowe, sentymentalne itp. W tym absurdalnym „wyścigu” do serc Amerykanów uczestniczy obok Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji także Polska, a ostatnio dołączyła Bułgaria, gdzie ma powstać baza antyrakietowa. Tak się nie prowadzi polityki! Amerykanom zresztą to się nie podoba. Podobało się prezydentowi Bushowi, któremu zależało na tym, żeby Europa nie była jednolita, gdyż dzięki temu uzyskiwał w niektórych krajach poparcie dla swojej agresywnej polityki militarnej. Polska też dała się w nią wciągnąć, ale nasza sytuacja była specyficzna – jako nowy członek NATO chcieliśmy pokazać swoją lojalność. Obama natomiast dąży do porozumienia z Rosją, z Chinami itd. W związku z tym nie są mu potrzebne kraje, które rywalizują między sobą o jego względy, lecz Europa, która go wspiera i mówi jednym głosem.
Wbrew temu, co się zwykło sądzić, Amerykanie nie szanują klakierów. Twardo realizują własne interesy szanując tych, którzy postępują tak samo. Np. jeśli Europa ma w Afganistanie 30 tys. żołnierzy, przy 120 tys. amerykańskich, to powinna określić swoją strategię dalszego zaangażowania militarnego w tym kraju. Tymczasem milczy. Łączy się to ze wspólną europejską polityką zagraniczną, która póki co nie istnieje. Catherine Ashton, Wysoki Przedstawiciel UE ds. Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa, być może jeszcze pokaże co potrafi (oby, choć niektórzy w to wątpią), ale na razie jest zajęta kwestiami organizacyjnymi.
Reasumując, stosunki między UE a USA zależą dziś w głównej mierze od Europy. UE łączy z USA wspólnota wartości, przywiązanie do demokratycznych reguł gry. Demokracji nie można narzucać, ale kiedy mamy do czynienia z konfliktami, w których giną ludzie, NATO musi interweniować i Europa musi stawać ramię w ramię z USA. Trzeba tylko określić, kiedy te interwencje są uzasadnione. Działając na zasadzie „każdy sobie rzepkę skrobie” Europa będzie może ekonomicznym gigantem, ale politycznym karłem. Grozi też nam, że kraje, które oczekiwały pomocy ze strony demokratycznego świata, a uzyskały ją tylko od USA, odwrócą się od nas i to my na tym stracimy.
Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI - 30 czerwca 2010
Powrót do "Wiadomości" / Do góry