Na pewno potrzebny jest więc pewien kompromis i jego kształt został zarysowany. W trakcie posiedzenia komisji Agnieszka Kozłowska-Rajewicz (PO) zgłosiła poprawkę zmniejszającą liczbę kobiet na listach do 35 proc., ja natomiast zaproponowałem, by w ramach kwoty, którą się ustali, dwa z trzech pierwszych miejsc przypadły kandydatom jednej płci, jedno - drugiej i analogicznie w przypadku pięciu pierwszych miejsc - trzy dla kandydatów jednej płci, dwa dla drugiej. Dzięki temu kobiety, nawet jeśli będzie ich odpowiednia liczba, nie będą spychane na koniec listy.
Argumentacja przeciwników jest często mało poważna i obraźliwa dla kobiet. Dr Jarosław Flis, politolog, (stały ekspert komisji) twierdzi, że jeśli na listach wyborczych znajdzie się więcej kobiet, to i tak nie dostaną mandatu, bo nie mają do tego predyspozycji. Porównuje tę sytuację z Mistrzostwami Świata w Piłce Nożnej. W ich finale jeszcze nigdy nie wystąpiła drużyna z Azji lub Afryki, ale sposobem na to, żeby któregoś dnia wystąpiła nie jest – dowodzi - zwiększenie liczby drużyn z tych kontynentów wśród uczestników mistrzostw świata, bo jeżeli nie będą grały na poziomie Brazylii, Argentyny, Niemiec, czy Włoch, wcześniejsze etapy selekcji i tak je wyeliminują.
Porównanie nietrafne, bo rzecz nie polega na tym, żeby wstawiać automatycznie drużyny z Afryki do mistrzostw świata, lecz żeby upowszechniać tam piłkę nożną. To się już stało. Po utworzeniu grup kontynentalnych, kiedy Europa może wyłonić tylko określoną liczbę drużyn, podziwiamy dziś ekipy z Kamerunu, Nigerii czy Ghany, które jeszcze kilka lat temu nie istniały, nie było bowiem w Afryce bodźca do gry w piłkę nożną i nikt tego tam nie uczył.
Dr Flis uważa też, że parytety mogą zaszkodzić kobietom, ponieważ nasz system wyborczy przypomina polowanie: jest kilku myśliwych i szereg naganiaczy, którzy pracują na wynik tych pierwszych. Kobiety na listach będą według niego takimi naganiaczami. Dlaczego nie myśliwymi? – nie wiem. Nie jest bowiem prawdą, że nie ma zależności między liczbą kobiet na listach wyborczych a liczbą kobiet w Sejmie. Wystarczy przyjrzeć się statystykom. Analizy pokazują też, że nie brak poparcia elektoratu, a nieprzychylność partii politycznych do umieszczania kobiet na wysokich pozycjach na listach przesądza o ich złych wynikach.
Zdaniem Zbigniewa Girzyńskiego (PiS), parytety posłużą jedynie do wewnątrzpartyjnych przepychanek, a sama ich idea przypomina pomysł endecji, która przed wojną żydowskim studentom chciała przyznawać na uniwersytetach 10 proc. miejsc. Jednocześnie przyznał, że nie może poprzeć parytetów, bo żona zagroziła mu za to sankcjami, o których nie wypada mówić publicznie.
Mało śmieszne.
Inicjatorka ruchu "Nie chcemy parytetów", dr Monika Michaliszyn przekonuje, że kobiety nie są słabsze, ani mniej przebojowe, żeby nie mogły sobie bez parytetów poradzić w życiu politycznym. Najpierw trzeba rozwiązać ich problemy na rynku pracy czy z opieką nad dziećmi, wtedy będą miały czas zajmować się też polityką.
Jest to argument, który zawiera w sobie sprzeczność, bo albo kobiety sobie radzą, albo trzeba rozwiązywać ich problemy. A jeśli trzeba rozwiązywać problemy, to w Sejmie musi być więcej kobiet, bo one lepiej wiedzą, jak to dobrze zrobić.
Możemy się w nieskończoność przerzucać opiniami: czy parytet pomoże, czy nie, ale warto zapytać na poważnie – abstrahując od wątku myśliwskiego, którym dr Flis zabawiał członków komisji - czy i w czym zaszkodzi?
Jeśli nie – a sądzę, że nie – to spróbujmy!
Marek Borowski
Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI - 14 lipca 2010
Powrót do "Wiadomości" / Do góry