Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt



Wiadomości / 16.11.10, 13:05 / Powrót

Jak ująć w karby język polityków

Zamordowanie działacza PiS w Łodzi wywołało dyskusję o języku polityki. Zdaniem wielu komentatorów, to nieprzebieranie w słowach przez polityków pchnęło sprawcę do zbrodni - pisze Marek Borowski w "Gazecie Wyborczej".
Po wysłuchaniu informacji rządu posłowie też postawili taką diagnozę, tyle że każdy winił politycznych przeciwników. Głębszej analizy sytuacji zabrakło.
Rzeczywiście, z językiem w polityce nie jest dobrze. Powszechnie znane są przykłady jątrzących zwrotów i obraźliwych określeń. Jeśli jednak ktoś sądzi, że wystarczy wprowadzić indeks słów zabronionych i problem zniknie, to jest w poważnym błędzie. Nie lekceważę kwestii języka, to tylko fragment debaty publicznej, której poziom zależy przede wszystkim od kompetencji biorących w niej udział ludzi oraz od zakresu i głębokości poruszanych tematów.

Oglądalność
O tym, jak politycy mówią i jak się zachowują, ludzie dowiadują się z mediów. A media walczą o oglądalność (czyli o pieniądze z reklam), która jest większa wtedy, kiedy politycy się kłócą, a nie kiedy toczą poważne debaty, więc takich debat w telewizji prawie nie ma. Zastępują je pseudodyskusje o charakterze plotkarsko-przyczynkarskim, w których albo panuje miłe ple-ple, albo nakręca się spirala wrogości. Dochodzi do sprzężenia zwrotnego. Posłowie przygotowują sobie zgrabne powiedzonka, bo wiedzą, że telewizje to pokażą. Wrażenie jest takie, że posłowie nie dyskutują w ogóle o poważnych sprawach, lecz myślą tylko o tym, jak dosolić przeciwnikowi, jak go ośmieszyć albo jak rozbawić widownię. Telewizyjne relacje z debat sejmowych składają się z bon motów. Brylują w nich politycy, którzy potrafią spektakularnie skoczyć przeciwnikowi do gardła. Ci sami politycy zapraszani są potem do programów publicystycznych, by tam kontynuować wzajemne napaści albo rozważania w stylu „poda rękę czy nie poda, przeprosi czy nie przeprosi, rozpadnie się, czy nie rozpadnie”. Doszło do tego, że różne gremia nierzadko przyznają nagrody dziennikarzom, których cały kunszt polega na napuszczaniu jednych polityków na drugich. Obywatel coraz bardziej postrzega debatę publiczną jako coś na kształt politycznego „pomponika” lub „pudelka.pl”.
Media bronią się, twierdząc, że ludzie tego właśnie oczekują. Tymczasem od czasu „Rejsu” wiemy, że podobają się nam tylko te piosenki, które znamy. Jakże więc mamy poznać i polubić inne piosenki, jeśli nie możemy ich usłyszeć. Wspomniane negatywne sprzężenie zwrotne wytworzyło się zatem nie tylko na styku politycy – media, ale także w relacjach media – widzowie i słuchacze.
Niektórzy próbują apelować do telewizji prywatnych, żeby zmieniły swoje nastawienie, ale to jest tak jak apelowanie do przedsiębiorców, żeby obniżyli ceny, bo ludzie są zbyt biedni. Nic z tego nie będzie. Media prywatne są nastawione na zysk i nic tego nie zmieni.
Nie tędy droga. Instrumentem, który jako państwo i społeczeństwo ciągle jeszcze posiadamy, są media publiczne. Musimy sobie jednak wreszcie odpowiedzieć na pytanie, po co one są. Porównywanie liczby widzów i słuchaczy państwowego radia i telewizji z mediami prywatnymi nie może być ani jedynym, ani nawet głównym kryterium ich oceny. Media publiczne nie mogą żyć z reklam. Tymczasem dzisiaj reklamy są źródłem aż 85 proc. dochodów telewizji, tylko 15 proc. to abonament.
Z radiem jest nieco lepiej, ale też nie idealnie. Np. "Trójkę" co pewien czas oskarża się o to, że ma mniejszą słuchalność niż RMF FM i Radio ZET, w związku z czym wymienia się jej szefa.
Przez ostatnie lata degradowaliśmy telewizję publiczną upartyjniając ją, dokonując ciągłych roszad personalnych, które nie pozwalały na żadną długofalową politykę, a jednocześnie nie dając jej pieniędzy. Jeśli więc nawet pojawiał się ktoś, kto chciał robić lepsze programy, to nie miał za co.
Nie ma dobrych filmów dokumentalnych, a jak są, to w późnych godzinach nocnych, nie ma porządnych programów o nauce, edukacja i kultura są w głównych antenach praktycznie nieobecne, o programach publicystycznych pisałem już wyżej. Wreszcie - telewizja publiczna prawie nie ma korespondentów zagranicą. Stajemy się prowincją. Niewiele wiemy, co się dzieje nie tylko w świecie, ale nawet w Europie.
W tych warunkach nie dziwmy się, że język debaty publicznej staje się powierzchowny, wręcz prymitywny. Znajoma dziennikarka powiedziała mi wręcz: „To jest stan wygodny zarówno dla polityków, jak i dziennikarzy – nie trzeba wiele umieć ani specjalnie się przygotowywać, aby sobie na wizji czy fonii podywagować.”.
No cóż, być może nie należy się dziwić, ale na pewno trzeba się martwić. To jest niezwykle groźna sytuacja. Tolerując ją, będziemy mieli do czynienia z jeszcze mniejszą frekwencją wyborczą, jeszcze bardziej przypadkowymi wyborami i z jeszcze większą niechęcią do angażowania się w sprawy publiczne, a przeciętny poziom kompetencyjny polityków – w końcu decydujących o naszej przyszłości - będzie się nadal obniżał.

Przepis na zupę
Dobre, wolne od dyktatu zysku media publiczne, to zatem warunek konieczny, ale też niewystarczający.
Jeśli porównać przepis na dobrą, efektywną debatę publiczną z recepturą na smaczną i pożywną zupę, to o dwóch niezbędnych składnikach już wiemy: potrzebni są kucharze (kompetentni, używający nieagresywnego języka politycy) oraz duży kociołek (media publiczne) wraz z opałem (dostateczne finansowanie). Czegoś brakuje? Oczywiście - wsadu do kotła.
Tym wsadem są propozycje większych lub mniejszych reform, dylematów rozwoju, usprawnień i ulepszeń w naszym społecznym, gospodarczym i politycznym życiu. Wymienię niektóre tematy:
- konsekwencje starzenia się społeczeństwa i ewentualnego wydłużenia wieku emerytalnego (jakie są właściwie finansowe i społeczne skutki zarówno podjęcia, jak i powstrzymania się od takiej decyzji?),
- na czym ma polegać bezpieczeństwo energetyczne Polski, co dalej z węglem, dlaczego energia atomowa i jak dalece realne są projekty wytwarzania energii z „czystych” źródeł,
- jakie wymagania stawia przed nami tzw. pakiet energetyczno-klimatyczny (ograniczenie emisji CO2, zwiększenie udziału energii odnawialnej, ograniczenie zużycia energii w ogóle),
- jakie są koncepcje wyrównywania poziomu rozwoju regionów kraju, w tym na czym polega i w jaki sposób chce się wdrażać tzw. polaryzacyjno-dyfuzyjny model rozwoju kraju,
- na czym ma polegać postulowana przez wszystkich gospodarka oparta na wiedzy i kapitale intelektualnym; czym Polska będzie konkurować za dwadzieścia lat, gdy skończy się „dobrodziejstwo” niskich kosztów płacowych; co zrobić, aby Polska była krajem patentów i innowacyjności,
- w jaki sposób zmodyfikować system świadczeń socjalnych i rodzinnych, aby były skuteczne i trafiały do tych, którzy ich rzeczywiście potrzebują,
- kto w Polsce jest wykluczony społecznie i jak temu wykluczeniu przeciwdziałać,
- jaki powinien być nasz stosunek do roślin genetycznie modyfikowanych.
To wokół tych i im podobnych kwestii powinna się toczyć debata, rozwijać spór, w którym nie będzie miejsca dla politycznych harcowników i happenerów, a słowo „polityka” zacznie odzyskiwać swój właściwy i zajmujący ludzi sens.
Nie wystarczy jednak zakrzyknąć: „Dyskutujmy!”, a natychmiast rozkwitnie sto kwiatów. Mamy pretensje do dziennikarzy, że przyczyniają się do tabloidyzacji polityki, ale i oni mają swoje racje: „A skąd niby mamy brać te mądre tematy? Opozycja, zarówno z prawej jak i z lewej, jest całkowicie jałowa i wyłącznie recenzencka, a rząd i koalicja dyskontują tę sytuację i nie kwapią się do wszczynania jakichkolwiek dyskusji.”
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Jeśli tych dyskusji nie zainicjuje dysponujący największą wiedzą rząd, jeśli nie przedstawi publicznie udokumentowanych i policzonych propozycji albo przynajmniej dylematów – dyskusja, jeśli w ogóle się zacznie, szybko utknie w ogólnikach.
Rok temu rząd spektakularnie zaprezentował bardzo interesujący dokument „Polska 2030”. W słowie wstępnym Donald Tusk napisał: „Raportem Polska 2030 rozpoczynamy publiczną debatę na temat naszej przyszłości…. Zapraszam do otwartej debaty i poszukiwania rozwiązań, budujących wspólnotę działania.”
Był więc dobry (co nie znaczy niekontrowersyjny) dokument, było zaproszenie do dyskusji – i niestety zupełny brak realizacji, która powinna polegać na formułowaniu i publikowaniu przez poszczególnych ministrów pomysłów, jak stawić czoła opisanym w tym dokumencie zagrożeniom i wyzwaniom.
Taka dyskusja szybko przeniosłaby się do Sejmu i nie byłaby już naskórkowa. Obrosła w argumenty, tezy i konkluzje musiałaby mieć merytoryczny charakter. Do studiów telewizyjnych i radiowych (zwłaszcza w mediach publicznych, które są zobowiązane taką debatę relacjonować i prezentować) zapraszano by ludzi, którzy znają się na rzeczy, pracują jak mrówki w komisjach, ale nie mają ambicji ani temperamentu do tego, żeby toczyć bijatyki słowne. To podniosłoby także rangę Sejmu. Pokazałoby, że są tam politycy poważni, którzy chcą rozwiązywać problemy, mając do tego odpowiednie kwalifikacje. Pojawiliby się także eksperci inni, niż wszechobecni dziś politolodzy i piarowcy.

A co z językiem polityków?
Otóż to właśnie. Odpowiednia ranga i możliwości mediów publicznych i inicjowanie poważnych dyskusji przez rząd zdejmują w zasadzie z porządku problem języka debaty publicznej. Do dyskusji o GMO lub na którykolwiek z wyżej wymienionych tematów, zdecydowanie nie pasuje „dorzynanie watah”, informowanie gdzie stało ZOMO, odkrywanie rodzinnych powiązań z Wehrmachtem lub korzeni w KPP, doszukiwanie się krwi na rękach czy skłonności alkoholowych u przeciwnika politycznego itp.
Powiedziałem „w zasadzie”, bo pewne wybryki językowe powinny jednak być surowo tępione.
Za niedopuszczalne uznać należy przede wszystkim przypisywanie przeciwnikowi politycznemu złowrogich intencji albo cech charakteru, które mają go zdyskwalifikować, zohydzić w opinii publicznej. W Sejmie rozpoczęły się już pewne prace w tym kierunku. Marszałek powołał zespół (jestem w jego składzie), który ma zaproponować rozwiązania. W brytyjskiej Izbie Gmin nie wolno nikogo nazwać kłamcą, a jego słów kłamstwem. Można mówić o niewiedzy albo o złych informacjach, bo to nie zakłada złych intencji. Myślę, że jeśli z naszego słownika politycznego usuniemy takie słowa (i ich pochodne), jak wspomniany kłamca, zdrajca (głównie interesów narodowych), przyjaciel przestępców (jeśli nie jest się zwolennikiem podwyższania kar), agent (mimo braku wyroku sądu) oraz takie obelgi osobiste, jak oszołom, alkoholik, chory psychicznie – to już osiągniemy ogromny postęp. Wprawdzie niektórym posłom uniemożliwi to jakiekolwiek wystąpienia publiczne, ale trudno – jakieś koszty muszą być
Jeśli chcemy zmienić język debaty, musimy nie tylko ująć w karby retorykę polityków, ale przede wszystkim podnieść poziom dyskursu politycznego. Nie da się tego zrobić bez mediów publicznych - wolnych od reklam, odpowiednio finansowanych z abonamentu i budżetu, rozwijających wiedzę obywateli oraz bez rządu - aktywnego, inicjującego dyskusję nad opracowanymi przez siebie projektami.
Czy to realne? Mimo dotychczasowych złych doświadczeń wolę być optymistą. Bycie kimkolwiek innym zapewne nic nie daje.

"Gazeta Wyborcza" - 16 listopada 2010 r.

Powrót do "Wiadomości" / Do góry