Przeciwnicy ustawy spuścili z tonu – chyba zauważyli, że jej totalna krytyka nie przysparza nikomu popularności i jest trochę dwuznaczna (można być posądzonym o antyfeminizm). Nadal jednak nie bardzo pojmują sens tego rozwiązania i wypowiadają się niejasno, protekcjonalnie, z patriarchalnym zacięciem.
Np. poseł Dera z PiS zapewniał że szanuje kobiety, ponieważ są „aktywne, wykształcone, miłe i sympatyczne”, ale równocześnie podkreślał, że ważne jest przekonanie wewnętrzne i stan ducha kobiet, a nie litera prawa. Nie trzeba tworzyć zapisów ustawowych, by kobiety znalazły się na listach, gdyż takie zapisy nie dość, że niczego nie gwarantują (decydują wyborcy), to są, jego zdaniem, sztuczne. Jeśli np. w jakiejś gminie czy okręgu nie będzie aktywnych kobiet, to dla zachowania parytetu wytypowane zostaną zapchajdziury: żony czy córki mężczyzn, którzy kandydują - dowodził. Jak widać, mężczyźni z definicji nie są według posła Dery „zapchajdziurami”.
Wyraził też obawę, że wzorem kobiet określonego minimum procentowego na listach mogłyby zażądać „inne orientacje czy inne wyznania”. Argument oczywiście mocno naciągany. Tym bardziej, że zgodnie z konstytucją, nikt w Polsce nie może być zobowiązany przez organy władzy publicznej do ujawnienia swojego światopoglądu, przekonań religijnych lub wyznania. „Inne orientacje” są prywatną sprawą ludzi. Chyba że PiS chciałoby to zmienić.
Zastanawiałem się, jak takie wystąpienie może wpłynąć na stan ducha kobiet, o który poseł Dera tak się martwi, ale doszedłem do wniosku, że jeśli już to bardziej go wzmocni niż osłabi. Szkoda tylko, że poseł Dera nie zdradził, czy PiS poprze ustawę, czy nie. Mam nadzieję, że przynajmniej nie będzie przeciw, bo zwyczajnie nie wypada.
Poseł Stefaniuk z PSL zwrócił się nie tylko do marszałka i Wysokiej Izby, jak to posłowie mają w zwyczaju, ale także do „Kochanych Kobiet”. Najpierw zapewnił, że jesteśmy (my, mężczyźni? my, PSL?) za tym, żeby kobiet było jak najwięcej na wszystkich stanowiskach. Potem oświadczył, że lubi na kobiety popatrzeć i jest miło, kiedy jest zachowany parytet na sali. W końcu przyznał, że wolałby, żeby w następnej kadencji zamiast niego startowała do Sejmu jego żona, tylko kto ją namówi? Do 8 marca jeszcze daleko, panie pośle. A żonę mógłby pan może sam zachęcić, gdyby mówił pan o kobietach w polityce z większą powagą.
Proponuję wszystkim nieprzekonanym proste, logiczne rozumowanie. Po pierwsze, czy parytet w czymkolwiek zaszkodzi? Odpowiedź jest jednoznaczna: z całą pewnością, nie. Po drugie, czy może pomóc zwiększyć udział kobiet w polityce? Może. Nawet jak ich szanse wzrosną tylko o 10-15%, choć uważam, że o więcej, to warto zastosować to rozwiązanie. Szkoda tylko, że komisja nie przyjęła zaproponowanej przeze mnie poprawki dotyczącej pozycji kobiet na listach wyborczych. Chodzi o to, żeby w pierwszej trójce była co najmniej jedna osoba każdej płci (stosunek 2:1), a w pierwszej piątce – dwie (stosunek 3:2). Zgłosiłem ją ponownie. Po co robić pół kroku do przodu, skoro można cały? Samo wprowadzenie parytetu może niewiele dać, bo osoby z dalszych miejsc rzadko są wybierane. Zatem przeciwnicy parytetu zdobędą dowód, że racja była po ich stronie, a próba zwiększenia kwoty dla kobiet np. do 40%, będzie z góry skazana na niepowodzenie.
Jestem pod wrażeniem inicjatywy grupy kobiet, dzięki którym narodził się projekt ustawy parytetowej i powstał ruch obywatelski (Kongres Kobiet Polskich), który ją wspiera. Mam nadzieję, że uchwalimy tę ustawę i że o jej pozytywnym efekcie będziemy mogli się przekonać już po najbliższych wyborach parlamentarnych. W Sejmie będzie nie tylko milej, ale i mądrzej.
Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI - 1 grudnia 2010
Powrót do "Wiadomości" / Do góry