Nagły wybuch dyskusji o laptopach dla ucznia przypomniał, że idą wybory – miliardy latają nisko. Hasło „Laptop dla gimnazjalisty„ już było i – na szczęście – przeminęło z wiatrem kryzysu finansowego (dlaczego na szczęście – o tym w dalszej części). Teraz też dzieją się rzeczy dziwne i budzące grozę. Oto za plecami ministra finansów pani wiceminister infrastruktury Magdalena Gaj znalazła nagle miliard złotych, który ku przyjemnemu zaskoczeniu pani minister edukacji postanowiła (!) przeznaczyć na zakup i rozdanie laptopów nieokreślonej jeszcze bliżej grupie uczniów.
Inicjatywę minister Gaj podchwyciła „Gazeta Wyborcza” i zorganizowała konferencję „na temat” z interesującym udziałem ekspertów zagranicznych i nie mniej interesującą dyskusją członków rządu (Michał Boni i Katarzyna Hall), którzy grzecznie i dyplomatycznie, ale czytelnie, zdystansowali się – nie, oczywiście nie od pieniędzy, ale od sposobu ich wydatkowania.
Biorąc pod uwagę niespełnione wcześniej obietnice i opisane wyżej dziwne okoliczności, nie powinienem się w zasadzie na to nabrać, ale cóż poradzę, że tak jak koń kawaleryjski zrywa się do biegu na dźwięk trąbki, tak i ja reaguję podobnie, gdy pada hasło: „informatyzacja edukacji”. Rzuciłem więc inne zajęcia i przybyłem do redakcji „Gazety”, gdzie przez kilka godzin przysłuchiwałem się ciekawej skądinąd dyskusji.
Excel to za mało
O znaczeniu omawianej kwestii dla cywilizacyjnego rozwoju Polski nie trzeba nikogo przekonywać. Pytanie: jak to zrobić, by osiągnąć maksymalny efekt.
Zaczynę od tego, czego moim zdaniem nie należy robić. Otóż przede wszystkim nie należy rozdawać laptopów! Nie dlatego, że jest to szkodliwe. Przeciwnie – uważam, że byłoby wspaniale, gdyby każdy uczeń, ba, każdy obywatel miał laptop. Problem w tym, że środki są na pewno ograniczone i jeśli tym razem naprawdę je mamy, to musimy precyzyjnie określić, co chcemy osiągnąć. W trakcie dyskusji w „Gazecie” słusznie podkreślano, że jeśli laptop nie ma być gadżetem, to najpierw trzeba wszędzie doprowadzić szerokopasmowy internet, upowszechnić strefy wi-fi, przeszkolić nauczycieli. Ale wszystko to – choć ważne – nie sięga istoty problemu. Istotą jest bowiem moim zdaniem odpowiedź na pytanie, jaka powinna być rola komputerów i szerzej: technik multimedialnych w systemie edukacji.
Czy chodzi o to, żeby uczeń był za pan brat z internetem, umiał szukać w sieci informacji, porozumiewać się z innymi internautami, posługiwać się Wordem i Excelem? Zgoda, to wszystko jest potrzebne, ale tego uczniowie mogą się nauczyć na lekcjach informatyki w szkolnych pracowniach komputerowych, a przede wszystkim w domu, bo w prawie trzech czwartych gospodarstw domowych komputer już jest, a w pozostałych też niedługo będzie. Dzieci szybko się tego uczą (co jest przedmiotem nieustannego podziwu dorosłych), tak jak operowania telefonem komórkowym, który coraz bardziej przypomina miniaturowy komputer. Oczywiście, dzieci z ubogich rodzin maja mniejsze szanse, ale są inne, lepsze i tańsze sposoby ich wyrównywania (szkoła, sekcje zainteresowań, organizacje pozarządowe, pomoc społeczna), niż masowe rozdawnictwo laptopów.
E-podręczniki nie tylko na eksport
Ważniejsze jest coś innego. Komputer w procesie edukacji powinien służyć lepszemu przyswajaniu wiedzy, poszerzaniu horyzontów, rozbudzaniu pasji i ciekawości świata. Powinien stać się narzędziem w rękach nauczyciela, oczywiście nauczyciela umiejącego się tym narzędziem posługiwać. Polska – o czym, zdaje się, mało kto wie – jest w czołówce krajów, produkujących nowoczesne, multimedialne podręczniki do nauki wszystkich (tak, wszystkich!) przedmiotów w postaci programów komputerowych na płytach typu CD-ROM.
Już nie tylko języki obce, ale matematyka, fizyka, chemia, biologia, język polski, historia, geografia mogą być nauczane w sposób i ze skutkiem dotychczas niespotykanym. Programy te, po dostosowaniu ich do zagranicznych wymagań, są eksportowane do najbardziej rozwiniętych krajów, ale w Polsce, jak wiemy, prorokiem zostać najtrudniej.
Programy są interaktywne. Uczeń na ekranie komputera śledzi reakcje chemiczne i procesy fizyczne, może sam je kształtować. Matematyka staje się nagle zrozumiała i sympatyczna, na lekcji historii czy języka polskiego uczeń ma do dyspozycji nie tylko teksty, lecz także zdjęcia, filmy, animacje i nagrania audio (np. ważnych przemówień politycznych). Do tego dochodzą sprawdziany i testy, które pozwalaja na szybkie sprawdzenie stopnia przyswojenia materiału. Nauczyciel, korzystając z bogatych zasobów upakowanych na płycie, wybiera te strony i fragmenty, które chce uczynić przedmiotem zajęć. Może je drukować i przetwarzać.
Ktokolwiek zetknął się z tymi multimedialnymi e-podręcznikami, nie miał wątpliwości: to jest nasza wielka szansa na budowę społeczeństwa opartego na wiedzy i dogonienie najlepszych na świecie.
Pieniądze wydajmy sensownie
Ten zachwyt nie jest neoficki, ani na wyrost. W 2003r. fundacja Nowoczesna Polska, której wówczas patronowałem, pozyskała od firmy producenta tych programów pewną liczbę e-podręczników dla różnych klas oraz przedmiotów i podpisała z kilkudziesięcioma warszawskimi szkołami porozumienia przewidujące ich roczne wykorzystywanie w procesie nauczania.
Mimo że lekcje nie były systematyczne (mogły się odbywać tylko w bardzo obciążonych pracowniach komputerowych), a nauczyciele – choć obeznani z komputerem – nie zostali specjalnie przeszkoleni, ich opinie były niezwykle pozytywne, wręcz entuzjastyczne. Analizę eksperymentu fundacja przekazała Ministerstwu Edukacji. I co? I nic - albo prawie nic. Chyba nie było zrozumienia, a już na pewno nie było pieniędzy. Teraz podobno są – wydajmy je więc sensownie.
Zamiast hasła „Laptop dla gimnazjalisty” czy „Laptop dla ucznia” proponuję hasło „Komputer na każdej ławce szkolnej” lub „E-dukacja”. Czy na każdej ławce będzie stał laptop (ewentualnie dwa laptopy), czy komputer stacjonarny – niech się wypowiedzą fachowcy. Chodzi o to, by były w każdej klasie i działały w sieci połączone z głównym komputerem nauczyciela, który może z niego wydawać dyspozycje i odbierać informacje. Do tego komplety e-podręczników, szkolenia nauczycieli i większe podwyżki płac dla tych z nich, którzy uzyskają stosowne certyfikaty. I rzutnik poszerzający możliwości dydaktyczne nauczyciela.
Edukacyjne "orliki"
Taki program byłby wdrażany stopniowo. Przykładowo od 1 września 2012r. „uzbrajamy” w komputery, e-podręczniki i w przeszkolonych nauczycieli wszystkie czwarte klasy w Polsce, w 2013r. dodajemy piąte, w następnym szóste itd. To program zakrojony na 9 lat. Jeśli przeznaczymy więcej środków, możemy „uzbrajać” rocznie dwie klasy.
Cel jest tak wielki i tak oczywisty, że jego realizację warto przyspieszyć, zwiększając wysiłek finansowy podatników. Jeśli zdecydowaliśmy się zasilać co roku Narodowy Fundusz Zdrowia nie tylko z już płaconych podatków, lecz także z dodatkowej składki w wysokości 1,25 proc. naszych dochodów, to czemu nie utworzyć Narodowego Funduszu Edukacji finansującego wyposażanie szkół w multimedialne narzędzia, wprowadzając np. 1-procentową powszechną składkę od dochodu?
Dodatkowy podatek zawsze budzi opory. Są jednak takie cele, które kontestujemy znacznie słabiej: to nasze zdrowie i wykształcenie naszych dzieci. Łatwiej tu o ponadpartyjne porozumienie i ciągłość realizacji. Na dodatek niemal codziennie będziemy widzieli, na co poszły nasze pieniądze, jak zmienia się szkoła i nasze dzieci. To takie edukacyjne „orliki”.
Jeśli ten pomysł się nie podoba, to znajdźmy pieniądze gdzie indziej, ale zróbmy to wreszcie, do licha! Kolejnej dyskusji na ten temat co słabsi sercowo mogą już nie przeżyć.
"Gazeta Wyborcza" - 14 kwietnia 2011
Powrót do "Wiadomości" / Do góry | | | |
|