Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt



Wiadomości / 10.04.06, 10:06 / Powrót

Nowe propozycje podatkowe to PiS na wodę

Minister Gilowska ogłosiła niedawno swoje pomysły na zmiany podatkowe. Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy, to całkowite rozminięcie się propozycji Zyty Gilowskiej z obietnicami przedwyborczymi PiS - pisze Marek Borowski w "Gazecie Wyborczej".


Okazuje się, że sztandarowy pomysł PiS, czyli dwie stawki podatkowe, został odłożony ad Calendas Graecas, czyli do 2009 r. Nigdy nie ukrywałem, że w obecnej sytuacji budżetowej jestem przeciwny dalszemu obniżaniu podatków od osób fizycznych nieprowadzących działalności gospodarczej, a zwłaszcza spłaszczaniu skali podatkowej. Z tego powodu decyzja Zyty Gilowskiej nie martwi mnie szczególnie. Po raz kolejny jednak potraktowano program partii głoszony w kampanii wyborczej - w tym tak podstawowy jego element jak skala podatkowa - nie jako zobowiązanie wobec społeczeństwa, ale jako kiełbasę, którą "ciemny lud" kupi. Jak bowiem inaczej traktować przełożenie najważniejszej propozycji na koniec kadencji Sejmu? Czy obciążenie następnego rządu kosztami 7 mld zł (wg wyliczeń premier Gilowskiej), bo tego rządu na to nie stać, nie jest przypadkiem kpiną z wyborców?

W tej sprawie za puentę niech posłużą słowa premiera Marcinkiewicza, które wypowiada ze szczególnym naciskiem i belferskim zacięciem: "Ja zawsze dotrzymuję słowa". Słowa, słowa, słowa.

Przyjrzyjmy się teraz niektórym proponowanym rozwiązaniom nieco bliżej. Zgadzam się z wicepremier Gilowską, że najważniejszym obecnie problemem naszego kraju jest wysokie bezrobocie. Do pewnego momentu wydawało mi się nawet, że propozycje rozwiązań przygotowywane w Ministerstwie Finansów będą spójne z propozycjami Socjaldemokracji Polskiej, czyli że najważniejsze będzie obniżanie kosztów pracy.

Jakież było moje zdumienie, kiedy przeczytałem i usłyszałem, że pani wicepremier zacznie od "aktu elementarnej uczciwości", jakim będzie odmrożenie skali podatkowej. Ten akt elementarnej uczciwości (za 2,5 mld zł) przyniósłby ponad 90 proc. podatników aż 60 zł rocznie. Fortuna. Każdy z podatników płacący podatki wg stawki 19-proc. zyskiwałby bowiem 5 zł miesięcznie. Już mogą się państwo zastanawiać, na co przeznaczą te pieniądze. A mówiąc serio, jedynie dobrze zarabiający podatnicy płacący PIT według stawek 30 i 40 proc. odczują zmianę w swoich dochodach: od kilkuset do kilku tysięcy złotych rocznie. Tym pierwszym wszystko zje podwyżka cen benzyny i oleju opałowego, ci drudzy jakoś się wybronią. Szykuje się ciekawa debata sejmowa. Przemysław Gosiewski i Tadeusz Cymański już przygotowują się do wytłumaczenia społeczeństwu, że to jest właśnie obiecywane "solidarne państwo". Nawet oni jednak nie zdołają wyjaśnić, w jaki sposób zmiany te wpłyną na zmniejszenie bezrobocia.

Propozycją, która ma to na celu, jest natomiast obniżenie składek ZUS. I to jest rzeczywiście ruch w dobrym kierunku. Tyle że zbyt niewielki, aby w jakikolwiek sposób pomóc bezrobotnym Polakom. Zmniejszenie składki rentowej z 13 do 9 proc., przy czym jedynie 2 pkt proc. to faktyczny zysk pracodawcy (pozostałe 2 pkt proc. to wyższy dochód pracownika), nie może stanowić impulsu i zachęty do zatrudniania bezrobotnych. W to chyba sama pani minister nie wierzy. Propozycja obniżenia składki na ubezpieczenie chorobowe z 2,45 do 1,8 proc. przy jednoczesnym przerzuceniu ciężaru tej składki na pracodawcę jest kolejnym niezrozumiałym posunięciem. Niby chodzi o to, aby pracownicy nie skonsumowali tej obniżki (podwyżka płacy o 0,65 proc. rzeczywiście mogłaby ich rozzuchwalić), ale skąd to nagłe skąpstwo? To 2 proc. składki rentowej można im było oddać, a 0,65 proc. chorobowej już nie?! W sumie powstała jakaś hybryda, która ani nie sprzyja zwiększaniu zatrudnienia, ani nie poprawi bytu pracowników. Jedyny efekt to zmarnowanie kilku miliardów złotych.

Czy nie lepiej byłoby, aby w tym miniplanie Gilowskiej skoncentrować się wyłącznie na obniżaniu kosztów pracy? Aby zamiast odmrażać progi podatkowe, fundując większości podatników dodatkową słodką bułkę co miesiąc, i rozdrabniać składkę rentową - po prostu bardziej zdecydowanie obniżyć składki ZUS? Obniżka wyniosłaby wtedy ok. 7 pkt proc. (ok. 170 zł miesięcznie od pracownika), a nie 2,65 proc. (55 zł) jak w propozycji. Wtedy obciążenia pracodawców rzeczywiście wyraźnie zmalałyby i mogłoby się to okazać ważnym czynnikiem wspomagającym spadek bezrobocia.

Gdyby jeszcze - niechby i w roku 2009, jeśli sytuacja budżetowa pozwoli - dorzucić do tego kolejne 3 pkt proc. (7 mld zł!), zamiast zmieniać skalę podatkową na 18 i 32 proc., to obniżka kosztów pracy sięgnęłaby aż 240 zł od jednego pracownika! Takie posunięcie z pewnością zostałoby zauważone przez inwestorów. Niższe stawki PIT ich nie interesują. Sama Zyta Gilowska przyznaje, że wprowadzanie dwóch stawek jest konkurencyjne względem obniżania kosztów pracy. Po co zatem kombinować? Może warto po prostu porządnie obniżyć koszty pracy.

Co jeszcze proponuje profesor Gilowska? Otóż kontynuując politykę prorodzinną, w coraz większym stopniu prowadzi nas w kierunku złego adresowania środków publicznych. Jak inaczej określić bowiem sytuację, w której rodzice trójki dzieci otrzymają ulgę niezależnie od tego, czy miesięcznie zarabiają 12 000, czy 1200 zł? Pani minister ostro skrytykowała becikowe dla bogatych, ale sama robi to samo. Więcej - ewidentnie psuje system podatkowy. Przecież funkcjonuje już system zasiłków na dzieci dla rodzin o dochodach niższych niż przeciętne. Jeśli są jakieś pieniądze, to dlaczego nie skierować ich do potrzebujących tym kanałem? A co z rolnikami, bezrobotnymi i innymi osobami, których dochody nie są objęte podatkiem dochodowym albo są zbyt niskie, aby było od czego dać ulgę? Po co nam dwa systemy wspierania rodzin z dziećmi?!

Już tylko z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że w jednym z wywiadów dla "GW" pani wicepremier stwierdziła, że polityka "pro- czy antynatalistyczna przynosi nikłe efekty". Rozdaje więc pieniądze, nie bardzo rozumiejąc po co. To smutne. Premier Gilowska mówi, że to "sygnał społeczny". Jak na sygnał społeczny to trochę zbyt drogi. Już lepiej byłoby zafundować Polakom kolejne orędzie. Efekt byłby taki sam, a za jego transmisję telewizja publiczna nie wzięłaby nawet grosza.

Kolejnym niezrozumiałym pomysłem jest likwidacja ryczałtu i karty podatkowej. Skoro podatki mają być upraszczane, to dlaczego odbierać przedsiębiorcom tę najprostszą formę opodatkowania? Dlaczego rezygnować z tego, że mały przedsiębiorca płaci stałą kwotę podatku niezależnie od swoich wyników finansowych. Nawet wtedy, kiedy nie ma zysku, płaci podatki! Co proponuje mu się w zamian? Konieczność prowadzenia skomplikowanej rachunkowości (zatrudnienie księgowej?)? Rekompensatą ma być zryczałtowane opłacanie VAT. Tyle że skorzysta na tym może 100 tys. podatników, a kartę i ryczałt straci 800 tys. firm!

I znowu trudno powstrzymać się od pytania: o co tu chodzi?

Analizując propozycje min. Gilowskiej, takich pytań można postawić więcej, w tym zwłaszcza o koszty budżetowe wszystkich tych pomysłów i sposób ich sfinansowania. Liczby podane przez panią minister są ewidentnie zaniżone po stronie kosztów i zawyżone po stronie źródeł ich pokrycia. Żadnych realnych planów redukcji wydatków nie widać, za to opowieściom o planowanych oszczędnościach budżetowych nie ma końca. Najpierw 5 mld zł miano zaoszczędzić na administracji, teraz - zapominając o tej absurdalnej zresztą obietnicy - pani minister mami publikę nowym pomysłem: 8-10 mld zł uzyska z centralizacji różnych funduszy i agencji. Oczywiście nic z tego nie będzie. Po pierwsze dlatego, że taka kwota jest kompletnie nierealna, a po drugie - bo w niekończącej się kampanii wyborczej PiS nie wolno narazić się wyborcom.

Otwarte pozostaje także pytanie, jak pani wicepremier zamierza sfinansować pomysły innych członków rządu? W jaki sposób znaleźć pieniądze na wzrost wydatków na zdrowie po 5 mld zł co roku, zapowiedziany przez ministra Religię? Jak sfinansować program budowy dróg, którego koszt musi wynieść kilka miliardów złotych rocznie z budżetu państwa? Skąd wziąć pieniądze na dopłaty do kredytów mieszkaniowych, które będą kosztować ok. 600 mln zł rocznie?

Po raz kolejny przekonujemy się, że głównym powodem wszystkich tych problemów jest to, że wybory - niespodziewanie dla siebie - wygrała partia niemająca spójnego i realistycznego programu gospodarczego. Sensowne propozycje (bo są i takie) giną w zalewie kolejnych pustych obietnic, łataniny i zwykłej amatorszczyzny. Ani to solidarne, ani liberalne - po prostu taki PiS na wodę. Przykre, że bierze w tym udział prof. Zyta Gilowska, która na dodatek co miesiąc wygłasza na te same tematy krańcowo odmienne poglądy i wyraźnie podąża tropem premiera Czernomyrdina, autora dwóch pasujących do naszej sytuacji powiedzeń: "Chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zwykle" oraz "Nikt nam nie może zarzucić, że mamy dobre pomysły".

Rzeczywiście - trudno o taki zarzut.

"Gazeta Wyborcza" - 10 kwietnia 2006 r.

Powrót do "Wiadomości" / Do góry