Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt



Wiadomości / 10.06.06, 23:31 / Powrót

Podatkowy miszmasz kosztownych pomysłów

Trzeba rozpocząć poszukiwanie obiecanego przez Lecha Kaczyńskiego „solidarnego państwa”. Propozycje zmian w podatkach firmowane przez premiera Marcinkiewicza i minister Gilowską są odwrotnością tej idei. Wynikają z przekonania, że ruch jest wszystkim, a cel niczym - pisze Marek Borowski w "Życiu Warszawy" .

System podatkowy spełnia kilka funkcji: zapewnia środki na niezbędne wydatki państwa, reguluje rozpiętości dochodowe, zachęca (czasami niestety zniechęca) do podejmowania określonych działań, np. podejmowania działalności gospodarczej, inwestowania czy tworzenia miejsc pracy. Powinien być przy tym w miarę prosty, zrozumiały i niepoddający się dowolnym interpretacjom. To oczywiście ideał, trudny do osiągnięcia, ale trzeba przynajmniej starać się do niego przybliżać. Rzecz w tym, aby nie obarczać podatków zbyt wieloma funkcjami, bo wtedy żadnej nie spełni dobrze. System podatkowy, a zwłaszcza planowane zmiany, informują ponadto, czyje interesy reprezentuje rząd i jak się to ma do publicznie wygłaszanych deklaracji. Propozycje rządu rozpatrzę zatem z punktu widzenia celów, jakie zadeklarowała minister Gilowska oraz zgodności tych zamierzeń z obietnicami wyborczymi PiS.
Za pomocą wprowadzanych zmian rząd chciałby: 1) walczyć z bezrobociem, obniżając koszty pracy; 2) obniżyć podatki; 3) pomóc rodzinom wielodzietnym; 4) wspomóc przedsiębiorczość; 5) uprościć przepisy i ułatwić życie podatnikom.
Cel pierwszy
Wydaje się najważniejszy – w końcu bezrobocie jest największą polską plagą. Propozycją, która cel ten ma realizować, jest obniżenie składki rentowej ZUS. Niewątpliwie, jest to ruch w dobrym kierunku. Tyle że zbyt niewielki, aby w jakikolwiek sposób pomóc bezrobotnym Polakom. Składka rentowa wynosi obecnie 13 proc. i jest w połowie płacona przez pracodawcę, a w połowie stanowi część płacy brutto pracownika i jest przez niego opłacana. Rząd chce obniżyć o 2 pkt procentowe część opłacaną przez pracodawcę i także o 2 proc. część opłacaną przez pracownika.
Oznacza to, że obniżka kosztów pracy wyniesie tylko 2 punkty procentowe, bo drugie 2 proc. przełoży się po prostu na wyższą płacę pracownika. To oczywiście miłe, że rząd podwyższa wszystkim pracownikom pensję o 2 proc. minus podatek od tej kwoty, tylko co to ma wspólnego z obniżaniem kosztów pracy i tworzeniem zachęt do zwiększania zatrudnienia?! Zamiast o całe 4 punkty obniżyć część opłacaną przez pracodawcę, wybrano wariant z gatunku „i Panu Bogu świeczkę, i diabłu ogarek”. Kolejnym „zawijasem” jest obniżenie opłacanej także przez pracownika składki na ubezpieczenie chorobowe z 2,45 proc. do 1,8 proc. z jednoczesnym przerzuceniem obowiązku jej opłacania… na pracodawcę! Wszystko to sprawia wrażenie naprawiania samochodu za pomocą drutu i gwoździ. Ani to nie sprzyja zwiększaniu zatrudnienia, ani nie poprawi bytu Polaków. Efekt wydania kilku miliardów złotych będzie znikomy.
Cel drugi
Zmniejszenie obciążeń podatkowych, również realizowane jest w sposób budzący poważne wątpliwości. Przede wszystkim propozycje Zyty Gilowskiej całkowicie rozmijają się z przedwyborczymi obietnicami PiS. Wprowadzenie dwóch stawek, 18 i 32 proc., odkłada się na koniec kadencji, czyli na 2009 r. Paradoksalnie, uważam, że to dobrze, bo w obecnej sytuacji budżetowej obniżanie podatków od osób fizycznych nieprowadzących działalności gospodarczej, a już zwłaszcza obniżanie tychże najbogatszym Polakom, uważam za szkodliwe nieporozumienie. Ta decyzja pokazuje jednak dobitnie, w jaki sposób PiS traktuje swój program wyborczy i jak dalece lekceważy wyborców. Jak bowiem inaczej ocenić przełożenie realizacji najważniejszej obietnicy na koniec kadencji Sejmu? Czy obciążenie następnego rządu kosztami 7 mld zł, bo tego rządu na to nie stać (po co było obiecywać?), nie jest przypadkiem kpiną z wyborców?
Tej obniżki więc nie ma, choć miała być, jest natomiast inna, której miało nie być. Chodzi o tzw. odmrożenie progów podatkowych. Przedstawiane jest to jako wielkie dobrodziejstwo dla podatników. Dla niektórych na pewno. Podatnicy najbogatsi, z trzeciej grupy podatkowej, zarobią po kilka tysięcy złotych rocznie, a 95 proc. podatników zarabiających przeciętnie i poniżej przeciętnej – zyska na tym „dobrodziejstwie” pięć zł miesięcznie! Jeśli teraz zestawimy to z projektowaną podwyżką akcyzy na benzynę, gaz i olej opałowy, to łatwo przewidzieć, kto na tym wszystkim zyska, a kto straci. Trudno o bardziej jaskrawe zaprzeczenie idei „solidarnego państwa”, o którym tak chętnie rozprawiali Jarosław i Lech Kaczyńscy. Wielu wyborców złapało się na ten lep, dziś mogą się już tylko dziwić i zżymać. O uderzeniu w naukowców i twórców nie wspomnę, bo to temat ograny. Przy tej okazji po raz kolejny okazało się, że Kazimierz Marcinkiewicz jest tylko jednym z premierów – i to nie najważniejszym. I on i min. Gilowska zostali publicznie upokorzeni przez prezydenta, który zdezawuował ich projekt. Po raz kolejny, bo dopiero co minister skarbu – wbrew wcześniejszym deklaracjom premiera – odwołał Cezarego Stypułkowskiego ze stanowiska prezesa PZU. Miejsce doskonałego fachowca zajął adwokat z Gdyni. Czy premier, tak ceniący fachowość, o tym wie? I czy akceptuje?
Cel trzeci
Pomoc rodzinom wielodzietnym to cel – podobnie jak poprzednie dwa – słuszny. I podobnie jak poprzednie źle realizowany. Rodzinom z trojgiem dzieci należeć się będzie ulga podatkowa. Wygląda jednak na to, że mamy chyba za dużo pieniędzy, bo rodzice trójki dzieci otrzymają ulgę niezależnie od tego, czy miesięcznie zarabiają 12 000 czy 1200 zł? Pani minister w swoim czasie słusznie oburzyła się na posłów za uchwalenie becikowego dla bogatych, ale dziś sama robi to samo. A co z rolnikami, bezrobotnymi i innymi osobami, których dochody nie są objęte podatkiem dochodowym albo są zbyt niskie, aby było od czego dać ulgę? Po co obciążać i komplikować system podatkowy dodatkową funkcją, jeśli funkcjonuje już system zasiłków na dzieci dla rodzin o dochodach niższych niż przeciętne. Jeśli są jakieś pieniądze, to dlaczego nie skierować ich do naprawdę potrzebujących tym kanałem? Po co nam dwa systemy wspierania rodzin z dziećmi?! Oto kolejne połowiczne i niekonsekwentne rozwiązanie, pociągające za sobą więcej kłopotów niż korzyści.
Cel czwarty
To wspomaganie przedsiębiorczości. Tu wreszcie mogę powiedzieć coś dobrego. Pozytywnie oceniam skrócenie czasu zwrotu VAT i możliwość spisania nakładów inwestycji w koszty przez mikroprzedsiębiorców. Jest to jednak łyżka miodu w beczce dziegciu. Tym dziegciem jest przedziwny jakiś upór, aby utrudnić życie drobnym przedsiębiorcom, likwidując kartę podatkową i ryczałt ewidencjonowany.
Skoro podatki mają być upraszczane, to dlaczego odbierać przedsiębiorcom tę najprostszą formę opodatkowania? Dlaczego rezygnować z tego, że mały przedsiębiorca płaci stałą kwotę podatku niezależnie od swoich wyników finansowych. Nawet wtedy, kiedy nie ma zysku, płaci podatki! Co proponuje mu się w zamian? Konieczność prowadzenia skomplikowanej rachunkowości (zatrudnienie księgowej?)? Rekompensatą ma być zryczałtowane opłacanie VAT. Tyle że skorzysta na tym może 100 tys. podatników, a kartę i ryczałt straci 800 tys. firm! I znowu trudno powstrzymać się od pytania: o co tu chodzi? Jeśli nie wiadomo o co, to pewnie o pieniądze. Fiskus nie po to zmienia te przepisy, aby dołożyć do interesu. Przeciwnie, czyni to po to, aby zarobić, czyli ściągnąć z drobnych przedsiębiorców więcej pieniędzy.
Cel piąty
Uproszczenie przepisów, ułatwienie życia podatnikom. Jest tu parę zmian sensownych, jak np. ułatwienia we wpłatach 1 proc. podatku na organizacje pożytku publicznego czy zmniejszenie liczby wymaganych deklaracji podatkowych w ciągu roku. Jednak wspomniane już zniesienie ryczałtowych form opodatkowania to znaczne utrudnienie dla setek tysięcy podatników. Konkluzja nie jest optymistyczna. Proponowane zmiany to dość bezładny miszmasz z różnych pomysłów, lepszych, gorszych i całkiem złych, ale z reguły kosztownych. Ich sfinansowanie nie odbywa się przez obniżkę zbędnych i marnotrawczych wydatków, ale przez podnoszenie innych podatków, zwłaszcza akcyzy na paliwa.
Bardzo niepokojące jest przy tym to, że propozycjom tym nie towarzyszy żaden rachunek dochodów i ubytków w dochodach budżetowych. Jeśli łączny bilans jest na zero, oznacza to, że nastąpi tylko redystrybucja dochodów – niestety w złym kierunku: bogatsi zyskają kosztem uboższych. Jeśli natomiast planowane ubytki są większe od nowych dochodów założonych w projekcie – a są eksperci, którzy tak właśnie twierdzą i wyliczają ubytek netto na ok. 5 mld zł – to projekt jest „sufitowy”, bo budżet tego nie wytrzyma. Obiecano już przecież 5 mld lekarzom, 3 mld zaplanował minister infrastruktury, dobrze ponad miliard chce min. Giertych, realizację własnych pomysłów za kilkaset milionów zapowiedzieli już ministrowie sprawiedliwości i sportu. Za chwilę okaże się, że akcyzę na paliwa trzeba podnieść jeszcze wyżej, niż planowano.
Wszystko to razem sprawia bardzo nieprofesjonalne wrażenie. Duży nakład pracy, buńczuczne zapowiedzi – i góra urodziła mysz. Aż nie do wiary, że sprawcą tego zamieszania jest właśnie min. Zyta Gilowska. Z poprzedniej kadencji znamy inną Gilowską – wszystkowiedzącą, pewną siebie i ostro krytykującą rząd za nieudolność. No cóż, z ław opozycji rządzi się łatwiej.

Marek Borowski

"Życie Warszawy" - 10 czerwca 2006 r.

Powrót do "Wiadomości" / Do góry