Lustracją w nowym wydaniu ma być objętych 400 tys. osób (w starym 25 tys.). Każdy funkcjonariusz publiczny będzie musiał przedstawić zaświadczenie z IPN o zawartości archiwów tajnych służb na swój temat. Jeśli figuruje w nich, jedynym dokumentem, jaki może wystawić IPN, jest potwierdzenie, że był osobowym źródłem informacji. Nawet jeśli zapis sporządził funkcjonariusz SB, który nachodził go w domu (był sąsiadem, znajomym itp.) a potem pisał, co mu przyszło do głowy. Zainteresowany będzie mógł wystąpić do sądu i udowodnić, że „nie jest wielbłądem”. Sądy nie są jednak przygotowane do rozpatrywania tego typu spraw. Będą się one toczyć latami, a w tym czasie ludzie, którzy nikomu niczym nie zawinili będą narażeni na infamię i ostracyzm społeczny oraz pozbawieni pracy. W warunkach nowej ustawy prof. Zyta Gilowska znalazłaby się z góry na przegranej pozycji. Dostałaby zaświadczenie, że była osobowym źródłem informacji (wielokrotnie rozmawiała z pracownikiem SB) i została zarejestrowana jako TW Beata. Zanim rzeczy by się wyjaśniły (o ile w ogóle by doszło do ich wyjaśnienia), byłaby skończona jako polityk. Kto wymyślił ten absurd? Dokładnie nie wiadomo. Trochę PiS, trochę PO. Jak to u nas: nie chodzi o wyjaśnienie czegokolwiek, ale o „dowalenie” przeciwnikowi politycznemu i brylowanie w mediach. Szykuje się kolejne polskie piekło. Miałem cień nadziei, że Senat przywróci status pokrzywdzonego i oświadczenia lustracyjne. Stało się inaczej.
Powrót do "Wiadomości" / Do góry