Zgodnie z konstytucją, Sejm może skrócić swoją kadencję uchwałą podjętą co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby posłów, czyli 307. Policzmy: Platforma Obywatelska – 131, Sojusz Lewicy Demokratycznej – 55, Polskie Stronnictwo Ludowe – 25. Załóżmy, że do opozycji dołączy nieustannie ostatnio upokarzana przez Prawo i Sprawiedliwość Samoobrona, czyli 44 posłów. Razem 255 – większość, ale do 307 wciąż daleko.
Skoro opozycja jest za mała, by rozwiązać Sejm, to może udałoby jej się (przy udziale Samoobrony) obalić rząd i przejąć władzę?
Teoretycznie, tak. Wymagałoby to zgłoszenia konstruktywnego wotum nieufności i niektórzy politycy są za. Problem tylko w tym, że cztery wymienione partie musiałyby uzgodnić kandydata na premiera, co wydaje się dość karkołomne, nie mówiąc już o wspólnym programie w sytuacji, gdy partie opozycyjne nie zakończyły jeszcze prac programowych. Rządzenie w takiej konfiguracji raczej nie wchodzi więc w rachubę, bo skończyłoby się katastrofą.
Czy wobec tego opozycja, która być może uzyska większość w tym Sejmie, jest bez szans na przyspieszenie wyborów? Zdaniem części polityków i komentatorów, szanse są, do wykorzystania pozostają bowiem jeszcze dwie inne możliwości konstytucyjne skrócenia kadencji Sejmu. Czy są one jednak realne i rzeczywiście godne polecenia? Mam zasadnicze wątpliwości.
Pierwsza możliwość pojawia się wtedy, gdy Sejm nie przyjmuje budżetu – posłowie albo nie zgadzają się na wprowadzenie projektu ustawy do porządku obrad, albo go odrzucają. Konstytucja mówi, że jeżeli w ciągu 4 miesięcy od dnia przedłożenia Sejmowi ustawy budżetowej nie zostanie ona przedstawiona prezydentowi do podpisu, ten może w ciągu 14 dni zarządzić skrócenie kadencji Sejmu. Może, a więc nie musi. Jeśli PiS (czytaj: Jarosław Kaczyński) nie będzie chciał, prezydent Lech Kaczyński Sejmu nie rozwiąże. Zatem metoda nieuchwalenia budżetu jest wysoce niepewna. Poza tym na jej efekty trzeba by czekać aż do 1 lutego przyszłego roku, bo projekt ustawy budżetowej musi trafić do Sejmu do 30 września.
Druga możliwość związana jest z trybem powoływania rządu – słynne „trzy kroki”. Jeśli desygnowany przez prezydenta premier (pierwszy krok) nie jest w stanie skompletować gabinetu lub uzyskać dla niego wotum zaufania Sejmu, po 14 dniach premiera i proponowanych przez niego członków rządu wybiera Sejm (drugi krok), jeśli zaś i Sejmowi się to nie udaje – sprawa wraca do prezydenta, który znowu po 14 dniach powołuje własnego kandydata na premiera oraz wskazanych przez niego ministrów (trzeci krok). W razie gdy oni także nie otrzymują wotum zaufania Sejmu, prezydent musi rozwiązać Sejm i ogłosić wybory.
Pójście tą drogą pozwoliłoby oczywiście opozycji osiągnąć zamierzony cel, nie życzę jednak rodakom, by stali się świadkami związanych z tym wydarzeń. Najpierw większość opozycyjna obaliłaby rząd Jarosława Kaczyńskiego (konstruktywne wotum nieufności) i wybrała nowego premiera. Potem ta sama większość nie udzieliłaby zaproponowanemu przez nowego premiera składowi Rady Ministrów wotum zaufania i bezczynnie czekała na kolejne kroki i wyczerpanie się ustawowych terminów. Przez około 2 miesiące mielibyśmy w kraju totalny bałagan. Polska zmieniałaby ministrów jak rękawiczki. Kto by zresztą chciał zostać ministrem, a nawet premierem w takiej sytuacji? To już byłoby nawet coś więcej niż cyrk, czy kabaret, z jakim mamy teraz do czynienia. Taki tryb rozwiązania Sejmu z całą pewnością trafiłby do Księgi Ginnessa.
Cóż więc pozostaje nam, prostym wyborcom, którzy mają dość tego rządu i tego sposobu sprawowania władzy? Pokornie prosić Jarosława Kaczyńskiego o zmiłowanie i zgłoszenie własnego wniosku o rozwiązanie Sejmu. Wtedy nie będą potrzebne żadne sztuczki i przetasowania w parlamencie, bo PiS wraz z opozycją ten wniosek przegłosuje. Jak wyjątkowo słusznie powiedział Andrzej Lepper (rzadko go chwalę), „ten Sejm powinien po prostu przestać istnieć, a politycy powinni przestać męczyć społeczeństwo, które ich utrzymuje”.
Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI - 8 sierpnia 2007
Powrót do "Wiadomości" / Do góry