Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt



Wywiady / 03.04.09 / Powrót

Trzy proste zasady - "Trybuna"

Światowy kryzys nie ominął Polski. W czasie tak niekorzystnym dla finansów i gospodarki, jak dziś, wzrasta rola lewicy. Co w związku z tym proponujecie i czego musicie żądać?

Marek Borowski: - Lewica musi swoje działania opierać na trzech zasadach. Pierwsza – to obowiązek domagania się rozwiązań, które będą chronić słabszych, dyskryminowanych, biednych, poszkodowanych przez sytuację czy los, bo to credo lewicy. W czasach kryzysu liczba poszkodowanych drastycznie się zwiększa. Zapewnienie tym ludziom minimalnej ochrony jest konieczne. Lewica powinna tego żądać. Po drugie, lewica – jeśli ma aspiracje do rządzenia, a ma – musi zachowywać się jak partie, które potrafią proponować rozwiązania zmniejszające skalę kryzysu i ułatwiające wyjście z niego. Słowem – musi pokazywać propozycje konstruktywne. Po trzecie – lewica musi być gotowa do kompromisu.

Musi więc sięgać po nietypowe dla siebie rozwiązanie?

– Kraje zachodnie, kiedy mają do czynienia z dużym kryzysem, z reguły postępują tak, że rządzący z opozycją zawierają porozumienia, które sprawiają, że nie toczy się wyniszczająca walka na żywym organizmie. Bo efektem walki jest zaniechanie wprowadzania korzystnych rozwiązań. Te rozwiązania można krytykować, rozpalać wobec nich niechęć, ale efekt będzie opłakany, kryzys głębszy, wyjście trudniejsze, a partie będą się przerzucać odpowiedzialnością, wskazując, kto zawinił. Nic z tego dobrego nie wyjdzie, poza tym, że może się pojawić jakiś populistyczny ruch, który powie: teraz my.

Połączenie tych trzech, z pozoru prostych, zasad nie jest łatwe. W dodatku zależy nie tylko od opozycyjnej dziś lewicy, ale także od rządzących i od ich skłonności do rozmowy, przyjmowania lewicowych propozycji i właściwej oceny realnego zagrożenia.

– Ale to są zasady, które powinny być na tyle silnie przestrzegane, żeby opinia publiczna zauważyła, że lewica się takim dekalogiem kieruje.

Co uważa Pan za najważniejsze w ochronie najsłabszych?

– Wyselekcjonowanie grup najbardziej dotkniętych przez kryzys i propozycje rozwiązań. Przy czym – co socjaldemokracja często podkreśla – lewica opowiada się za szerokim udziałem obywateli w życiu publicznym, za szeroko rozumianą demokracją uczestniczącą. Oznacza to, że, zwłaszcza w przypadku różnego rodzaju trudności, lewica nie występuje w roli wszystko proponującego mentora, tylko np. tworzy warunki szerokiego dialogu, w którym wydyskutuje się sposób wyjścia z kryzysu. Ludzie łatwiej akceptują wszelkiego rodzaju trudności i ograniczenia, jeżeli wiedzą, że ich postulaty zostały uwzględnione. Dlatego rolą lewicy jest zachęcanie i wspieranie porozumień między związkami zawodowymi a pracodawcami, bo takie porozumienia są kluczowe.

Pana zdaniem, lewica powinna wysuwać propozycje skierowane i do związków zawodowych, i do pracodawców, i do rządu?

– Takim przykładem było 11 propozycji, które Porozumienie dla Przyszłości wystosowało i przekazało premierowi. Cztery z nich – w różnym tempie – są już realizowane, choć bez powoływania się na źródło.

Koledzy nie pytają Pana: dlaczego muszą oddać rządowi swoje pomysły?

– Owszem, pytają. Ale wtedy odpowiadam, że: po pierwsze – nie ma żadnej gwarancji, że sami by na to nie wpadli, a po drugie: jeśli komuś się wydaje, że lewica zbije punkty na tym, że będzie coraz gorzej, to się głęboko myli. Wtedy cała klasa polityczna będzie odrzucona. To nie jest tak, że zwalniani robotnicy, którzy przyjeżdżają do Warszawy, chętnie widzą działaczy lewicowych na swoich wiecach. Przeciwnie – oni gwiżdżą, bez względu na to, kto się pokaże. Do każdego krzyczą: złodzieje, zdradziliście!

Od lat 30. poprzedniego wieku wiemy, że każdy kryzys wywołuje tendencje faszystowskie, w wersji łagodniejszej – populistyczne, albo odrzucenie rządzącej klasy politycznej. Czy lewica umie wykorzystać tę stronę kryzysu?

– W takiej sytuacji jedynym sposobem jest ciągłe wysuwanie propozycji. Jedne zostaną kupione, inne nie, ale stale trzeba być w grze i pokazywać swoje zaplecze, możliwości i umiejętności. Tak zwane chytre postępowanie: wiem, ale nie powiem, nic nie da.

Skoro lewica wie, to jakie ma propozycje na płaszczyźnie polityki budżetowej, finansowej, gospodarczej?

– Dyskusja byłych ministrów finansów rządów lewicowych, która się niedawno odbyła, pokazała pewną zbieżność poglądów, dotyczących dylematu, na ile opłacalne jest obecnie podtrzymywanie wydatków budżetowych kosztem zadłużenia. Podano szereg ważkich argumentów, pokazujących, że warto to robić. Nie każdy wydatek jest celowy. Muszą być bardzo dobrze opracowane kierunki wydatkowania, ale generalną zasadą jest podtrzymanie zatrudnienia i to, żeby jak najmniej miejsc pracy utracić. W związku z tym nie wolno redukować wydatków, które są zamówieniami publicznymi, idą na remonty i inwestycje, czy wydatków płacowych, które podtrzymują koniunkturę. Zwróciliśmy też uwagę, że trzeba działać długofalowo. Kryzys nie powinien powodować podejmowania decyzji wyłącznie na krótką metę.

Dziś bezrobocie sięgnęło już 11 proc. Prognozy mówią, że na koniec roku to będzie 14 proc. Co oznacza ten skok?

– Przejście z niedawnych 9 proc. na 14 nie jest tym samym co przejście z 14 do 19. Szok jest zupełnie inny, bo w tym pierwszym przypadku przechodzimy z gospodarki, w której nie było dużego problemu z zatrudnieniem, ludzie robili długofalowe plany, zaciągając np. kredyty, do gospodarki, w której tracimy pracę, perspektywy się ucinają, a nadal musimy spłacać kredyty. Dlatego dzisiejsza sytuacja jest taka groźna. Może ona spowodować, że w następnych wyborach będziemy znowu mieć ugrupowania populistyczne, od których będzie zależało stworzenie rządu, który – poprzez takie alianse – znów będzie prowadził fatalną politykę ekonomiczną.

Ale, z jakiegoś powodu, wyborcy w przedostatnich wyborach głosowali na populistów.

– Rządy Millera i Belki – mimo wszystkich mankamentów – spowodowały, że Polska zaczęła wychodzić z kryzysu. Niestety, ta świadomość się jeszcze nie upowszechniła i wystarczyło niezadowolenia, by wygrały partie prawicowe i radykalne. W momencie, w którym polskie finanse odzyskały sterowność, zaczął się wzrost gospodarczy i dobre przychody do budżetu, rządy objęła koalicja, która to zmarnowała. Koszty tamtej ekipy, które dziś ponosimy, są niebywałe: nie jesteśmy w strefie euro, Zyta Gilowska lekką ręką zrezygnowała z 22 mld zł składki rentowej, rozdawano pieniądze na różne bezsensowne ulgi, np. ulgę na dzieci, która w ogóle nie dotyczy dzieci z najbiedniejszych rodzin. Słowem, ciężkie miliardy wydano niezwykle nieefektywnie, jeśli nie wyrzucono w błoto. Gdybyśmy w wyniku dużego wzrostu bezrobocia, niezadowolenia społecznego, braku reakcji, kurczowego trzymania się deficytu, cięcia wydatków mieli mieć powtórkę z historii, to trzeba zestawić ze sobą dwa rodzaje kosztów. Jeden to podtrzymanie wydatków, które są. Wtedy będziemy musieli się zadłużyć na kolejne 15 mld zł, a odsetki od tego zwiększą obciążenie budżetu o 1,3 mld. Drugi to utrata miejsc pracy, tyle że od każdego tysiąca bezrobotnych są wymierne koszty budżetowe. Wydatek na podtrzymanie zatrudnienia powinien więc być skonfrontowany z kosztami zadłużenia. W przeciwnym razie jest to czysta demagogia. Dlatego lewica powinna się domagać pełnego rachunku kosztów i korzyści. Nie powinna popadać w nihilizm ekonomiczny i żądać maksymalnego podwyższania wydatków, ale nie ma też powodu, aby ulegała neoliberalnym teoriom.

Co – Pana zdaniem – możemy i powinniśmy zrobić?

– W rozsądny sposób się zadłużyć. Ale trzeba to powiedzieć. I nie bać się tego. Demagogia liberalnej prawicy polega na używaniu pewnego specjalnego języka. Dla nich podatek to haracz, finansowanie niezbędnych wydatków poprzez pożyczki na międzynarodowym rynku, to zadłużanie się, a przecież kraj – jak rodzina – nie powinien się zadłużać, i tym podobne nierozsądne opinie. Lewica musi stawić czoła temu językowi.

Dziś najtrudniejsza wydaje mi się ta trzecia płaszczyzna działania – kompromis.

– Rzeczywiście, jest to towar deficytowy, choć oznacza tylko to, że trzeba zrezygnować lub odłożyć w czasie część naszych postulatów, jeśli da się podpisać z rządem jakieś porozumienie, dzięki któremu rząd część wdroży. Polacy zawsze opowiadali się za porozumieniem elit. Uważali, że jeśli ci na górze doszli do porozumienia, to mogą coś pozytywnego wymyślić. Pewną próbą takiego porozumienia były spotkania premiera z opozycją, ale nie są kontynuowane. Premier wprawdzie otrzymał różne propozycje, jedne zlekceważył, inne wykorzystał, ale na porozumienie w tych sprawach nie poszedł. Trochę lepiej zareagował ostatnio na wspólne ustalenia związków zawodowych i pracodawców. Być może to będzie zalążek przyszłych stałych dyskusji, nie tylko ze stroną społeczną, ale w ogóle z opozycją.

Jeśli nie, to zawsze pozostaje krytyka.

– Tam, gdzie rząd się opóźnia, robi głupstwa, albo nic nie robi, choć powinien, to tam musi być ostra krytyka. Tematem do dyskusji jest język tej krytyki. Mamy przecież w pamięci lepperowskie epitety, typu ,,bandyci, zbóje'', które miały przebić się do świadomości społecznej. Ale mamy też do wyboru język cywilizowany. W przypadku obecnego rządu liczne zaniechania i zagłaskiwanie kryzysu są widoczne. Rząd od początku próbował śnić piękny sen, że nie będzie tak źle, bo mamy zdrowe fundamenty gospodarki. Powiedziałbym, że rząd był ciągnięty przez kryzys, ale nadal go nie dogonił ze swoimi pomysłami.

Kryzys został do Polski importowany. Nie my go wywołaliśmy. Za co więc krytykować rząd?

– Pretensje można mieć do rządu PiS i do Platformy, która go wspierała, za prowadzenie rozrzutnej, nieroztropnej, pozbawionej perspektyw polityki. Przecież obniżka składki rentowej była ich wspólnym dziełem. Tak samo jak obniżka podatków dla najbogatszych, której poparcia udzielił, niestety, także SLD. Taka polityka sprawiła, że mamy dziś mniejsze możliwości reakcji. Rząd PiS powinien wiedzieć, że koniunktura nie będzie trwała wiecznie i że trzeba być przygotowanym na czas dekoniunktury.

Gorzej, że dziś dekoniunktura dotknęła ludzi, którzy wzięli kredyty.

– Ale, dzięki przezorności Komisji Nadzoru Finansowego, w Polsce nie udzielono kredytów ludziom, których w Stanach nazywano NINJA (no income, no job, no assets – bez dochodu, bez pracy, bez majątku). Koniecznie jednak trzeba pomóc tym, którzy wzięli kredyt i stracili pracę – to był jeden z postulatów Porozumienia dla Przyszłości.

Czym się skończy ten kryzys?

– Kryzysy przychodzą i odchodzą. Ten, choć głęboki i trudny, bo po wzroście 6 proc. będziemy mieć 1 proc. albo 0, też przejdzie. I ten czas Polska i nasza gospodarka muszą dobrze wykorzystać. Jeśli bardzo się postaramy, to może się okazać, że ze względu na – choćby najskromniejszy – wzrost gospodarczy, po pierwszym okresie nerwowej ucieczki, zaczniemy przyciągać kapitał do naszego regionu. Inwestorzy, kiedy się uspokoją i rozejrzą, może stwierdzą, że Polska, na tle innych krajów, ma szanse na szybkie wyjście z kryzysu. Podobnie rzecz ma się z eksportem. Złoty osłabł, co sprawia, że nasze towary za granicą, gdzie nastąpiło zmniejszenie popytu i poszukiwanie tańszych towarów, mogą być chętniej nabywane. To może oznaczać wejście na jakiś rynek, z którego już nie zejdziemy.

A czym jest kryzys dla opozycyjnych partii politycznych?

– Czasem, w którym trzeba intensywnie pracować, badać, wychodzić z propozycjami i pilnować, żeby rząd za dużo nie zepsuł. Byłoby łatwiej gdyby cała lewica i centrolewica działały razem.

Ale nie działają.

– I dlatego jest trudniej. Ale każdy musi robić swoje.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Ewa Rosolak

Źródło: "Trybuna"

Powrót do "Wywiady" / Do góry