Marek Borowski: To miała być najważniejsza debata ostatnich miesięcy, jednak Prezydium Sejmu zbyt pospiesznie się na nią zgodziło. Rząd dzień wcześniej przyjął wieloletni plan finansowy, dokumentu żaden z posłów nie widział, więc w czasie debaty rząd wybrał z niego, co chciał. Opozycja nie wiedziała, o czym mowa, więc każdy zaczynał od tego, że nie ma planu, rząd nic nie przedstawił. Trzeba było najpierw opublikować plan, następnie zrobić debatę w komisji finansów publicznych i dopiero potem na sali plenarnej. Tak się nie stało i odbyło się rytualne bicie piany. Żadnej sensownej propozycji od opozycji obywatele nie usłyszeli, poza prostą krytyką.
To jej prawo wytykać, punktować rząd.
- Istotą demokracji jest debata i dialog między rządzącymi i opozycją. A dialog nie polega tylko na krytyce, ale także na przedstawieniu kontrpropozycji. To jest edukujące i uczciwe wobec wyborców. Nikt nie wymaga od opozycji, żeby była pierwsza i przed rządem proponowała reformę finansów publicznych.
Ale opozycja, która do powiedzenia ma tylko tyle, że "mieli nie podwyższać podatków a podwyższają", po prostu się kompromituje. W sytuacji kiedy mamy ogromny deficyt budżetowy (do którego na równi z kryzysem przyczyniły się w różnym stopniu wszystkie ugrupowania) i grożą nam daleko idące konsekwencje, krytykuje rząd, że sięga do kieszeni ludzi? A ona do czego by sięgnęła?
Zaciskając pasa, zawsze sięga się do kieszeni ludzi - bezpośrednio (VAT, PIT), albo pośrednio (opodatkowanie firm z konsekwencjami dla aktywności gospodarczej i bezrobocia, czy cięcia w wydatkach na usługi publiczne). Pytanie, czy robi się to w sposób wyważony, sprawiedliwy, sięga do tych kieszeni, co trzeba, czy wszyscy ponoszą proporcjonalnie koszty. Odpowiedzi na to pytanie ani PiS, ani SLD nie udzieliły.
Jestem w ugrupowaniu opozycyjnym, ale nie ślepo opozycyjnym, zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy ekonomiczne. Tu nie ma żartów, tu obowiązuje szczególna odpowiedzialność za słowo, bo w grę wchodzi byt ludzi.
Tusk powiedział: Jak nie VAT, to co? Zaszachował opozycję, bo musieliby wskazać, jakie oni wydatki by obcięli, jakie podatki by podnieśli. Opozycja zdobędzie się na taką szczerość wobec wyborców?
- Jak się nie zdobędzie, to PO będzie miała zawsze 40 proc. poparcia, a oni tyle ile mają. Poseł Wikiński w imieniu SLD powiedział, że nie da się podpuścić i żadnych propozycji nie zgłosi, skupi się natomiast na krytyce. Nie dbam o PiS, ale dla lewicy oportunizm i niekompetencja są zabójcze. Wiem, że to trudne, ale czasami trzeba powiedzieć: nasza propozycja też nie jest bezbolesna, ale jest bardziej sprawiedliwa.
Pole manewru jest bardzo wąskie, bez podwyższania podatków nie da się z tego wyjść, wielu ekonomistów mówiło to już wcześniej, ja też radziłem rządowi, by przestał opowiadać, że podatek to haracz. Mówiąc tak, sam strzela sobie w stopę, bo gdy w końcu musi podnosić podatki, to łatwo o poczucie krzywdy: "Haracz nam nakładają". Tymczasem podatki to rodzaj inwestycji na rzecz dobra wspólnego, która co najwyżej może być efektywna albo zmarnowana.
Podoba się Panu to, co zaproponował rząd: reguła wydatkowa, podwyżka VAT, zamrożenie płac w administracji?
- Byłoby dobrze, gdyby rząd zaproponował działania, które będą miały mniejsze efekty na początku, ale są słuszne i będą przynosiły większe efekty w przyszłości. To np. zniesienie przywilejów emerytalnych dla służb mundurowych, podniesienie i zrównanie wieku emerytalnego, czy to, aby najbogatsi z rolników zostali objęci PIT i płacili składki ZUS-owskie.
Takie zmiany trzeba wprowadzać łagodnie, ale trzeba wreszcie zacząć.
Konieczne są jednak działania dające szybkie efekty. Propozycje rządu nie budzą moich zastrzeżeń, ale trzeba poszukać oszczędności także gdzie indziej. Np. becikowe - jaki jest sens, by zamożna osoba pobierała ten tysiąc złotych? Przecież to w ogóle nie wspomaga dzietności i powinno mieć charakter wyłącznie socjalny. Podobnie zasiłek pogrzebowy, można go zmniejszyć, bądź nie waloryzować. W sumie da to kilkaset milionów złotych.
Forum Obywatelskiego Rozwoju policzyło, że to przyniosłoby 2 mld zł do budżetu.
- Gdyby wszystko polikwidować, to tak. Propozycje Forum są jednak zbyt radykalne. Żaden rząd nie może sobie na to pozwolić, bo musiałby wykazać, że jesteśmy w tak głębokim kryzysie jak Węgry i trzeba ciąć do kości.
Moim zdaniem, resort finansów mógłby podnieść limit wynagrodzeń, od których nie odprowadza się już składek emerytalnych. Dziś to 30-krotność średniej pensji. Czemu nie miałaby to być 40- lub 50-krotność? Nie wypaczyłoby to założeń takiego ograniczenia (chodziło o to, by w przyszłości system emerytalny nie musiał wypłacać świadczeń po 100 tys. złotych), a dałoby spore wpływy do budżetu od zaraz.
Reformy wymaga także system ulg podatkowych na dzieci (6 mld zł rocznie!). Jego absurdalność polega na tym, że z ulgi podatkowej nie korzystają najbiedniejsi, gdyż po prostu nie płacą podatku dochodowego, np. rolnicy czy bezrobotni. Są w tej kwestii różne propozycje, rząd powinien przedstawić własną.
Rząd nie chce narazić się wyborcom przed wyborami. Mówi, że nie jest od tego, żeby bolało.
- Trudno nie zgodzić się z premierem, że rząd nie jest po to, by dręczyć społeczeństwo. Ale też trudno zgodzić się z tezą, że rząd jest po to, by dbać o ludzi tu i teraz, a nie o jakieś tam przyszłe generacje. Oczywiście, żyjemy teraz, ale nie możemy zapomnieć o przyszłości, o tym co będzie za 5, 10 czy 15 lat. Przecież jednocześnie ten rząd zajmuje się - i słusznie - zmianami klimatycznymi, podejmuje decyzje trudne, wymagające dziś wydatkowania dużych pieniędzy z myślą o tym, co będzie za 40 lat.
Nie sądzę, aby wymienione sprawy miały wpływ na decyzje wyborcze, a jeśli już, to u jednych negatywny, za to u drugich pozytywny. Ludzie oczywiście zawsze wolą, by im raczej dać, niż zabrać, ale dzisiaj, po 20 latach gospodarki rynkowej, są bardziej dojrzali, już nie akceptują tak łatwo populistycznych pomysłów i więcej rozumieją.
Źródło: "Gazeta Wyborcza"
Powrót do "Wywiady" / Do góry | | | |
|