MAREK BOROWSKI: Obywatel wiedział i przed konwencjami. One go w tym wyborze jedynie utwierdziły.
No i kto wydaje się panu mniejszym złem?
- Miarą dojrzałości każdej partii jest to, czy potrafi zawczasu dostrzec poważne problemy społeczne i gospodarcze, takie jak zapaść górnictwa, niewydolność służby zdrowia, edukacja odstająca od potrzeb rynku pracy czy szara strefa. W programie PiS nie widzę choćby jednej próby rozwiązania któregoś z nich. Bo czy zapowiedź podniesienia wydatków na NFZ z 4,5 do 6 proc. PKB wystarczy, aby poprawić działanie opieki zdrowotnej? A co ze sposobem wydawania tych pieniędzy?
PiS prostacko przekupuje wyborców. Tu damy każdemu 500 zł na dziecko, tam sypniemy seniorom darmowe leki, podniesiemy kwotę wolną od podatku do 8 tys. zł, a sześciolatki cofniemy ze szkół do zerówek, bo przecież wysłała je tam Platforma, czyli to musi być złe.
Ile to wszystko ma kosztować?
- Jakieś 65 mld zł. Mówią, że pieniądze na to wszystko się znajdą, bo uszczelni się system podatkowy, a część wydatków wróci do budżetu dzięki VAT. Jak uszczelnić ten system i gdzie? Tego już nie wiadomo. Samorządowcy już ostrzegają, że podniesienie kwoty wolnej do 8 tys. zł rozłoży gminne i miejskie budżety, które utrzymują się głównie z PIT.
Z tych 500 zł na każde dziecko aż 23 proc., czyli 115 zł, ma wrócić do budżetu dzięki podatkowi VAT. Tylko że uśredniona, efektywna wysokość VAT w Polsce to przecież nie 23, ale 15 proc., bo na część produktów i usług obowiązują niższe stawki i zwolnienia. Gdyby PiS poważnie traktowało własne wyliczenia, musiałoby też założyć, że bogatsi Polacy wcale nie muszą wydać 500 zł na dziecko na pierwszych zakupach w dyskoncie, lecz np. na narty w Alpach. Ale konkrety PiS traktuje jak kamień w bucie, który uwiera i przeszkadza maszerować do przodu.
A tymczasem premier Kopacz zapowiada likwidację składek na ZUS i NFZ.
Tu konkretów też jak na lekarstwo.
- Myślę, że ktoś w Platformie za bardzo chciał zrobić na opinii publicznej mocne wrażenie. Z tego, co wiem, prace nad programem wyborczym ruszyły z kopyta dopiero w czerwcu, po przegranej Bronisława Komorowskiego. W efekcie zapowiedź rewolucyjnych zmian funkcjonowania państwa opakowano tak, że na pierwszy rzut oka wyglądają jak kolejna obietnica jakiegoś populisty. Bo premier mówi, że zlikwiduje składki na ZUS i NFZ, czyli zwiększa deficyt budżetowy o jakieś 210 mld zł. A cały budżet państwa w tym roku to niespełna 300 mld zł!
A trzeba było powiedzieć ludziom: skończymy z nadużywaniem umów śmieciowych, a następnie wprowadzimy nowy system podatkowy, w którym wysokość daniny dla fiskusa będzie zależeć nie tylko od wysokości zarobków, ale także od liczby osób w rodzinie. Najmniej zarabiający zaoszczędzą na podatku, a najbogatsi nie dostaną mocno po kieszeni. Tylko tyle i aż tyle - bo właściwie do tego sprowadzają się propozycje PO.
Na razie 25 mln podatników próbuje policzyć, czy na pomysłach PO zyska, czy straci.
- Ja w propozycji Platformy widzę podobieństwa do francuskiego systemu podatkowego. Jeśli chcemy ulżyć najsłabiej zarabiającym i rodzinom wielodzietnym, to jest to najlepsze, sprawdzone rozwiązanie. Dziś taka sama ulga podatkowa na dzieci należy się w Polsce temu, kto zarabia miesięcznie 2 tys. zł, i komuś, kto co miesiąc inkasuje 20 tys. A w systemie francuskim nie ma ulg. Dochód rodziny dzieli się jednak na wszystkich jej członków i następnie obciąża progresywnie podatkiem według kilkunastu progów. Rodziny, w których dochód na głowę jest bardzo niski, właściwie nie płacą podatku.
Pozostaje tylko pytanie, gdzie w polskim rozwiązaniu miałaby przebiegać granica tych niskich dochodów? Jak rozłożą się pozostałe progi podatkowe i w jaki sposób będzie się naliczać składkę na ZUS? Tego nie wiemy, a przecież to kluczowe pytania.
Tym bardziej że według GUS tylko co trzeci Polak zarabia minimum średnią krajową brutto. Reszta ma mniej.
- Moim zdaniem na te 10 proc. podatku i składki opłacane z budżetu mogliby liczyć ci z zarobkami w okolicy pensji minimalnej, czyli ok. 1,8 tys. zł brutto. Na rękę taki pracownik dostaje dziś niecałe 1,3 tys. zł, ale pracodawcę ze wszystkimi składkami jego etat kosztuje ok. 2,2 tys. zł. To wręcz zaproszenie do szarej strefy. Ale jeśli podatek spadnie do 10 proc., a składkę na ZUS zapłaci państwo, to ani pracodawcy, ani pracownikowi nie będzie się chciało kombinować z pracą na czarno.
Tylko dlaczego to wszystko dopiero teraz, kilka tygodni przed wyborami? Internauci kpią, że Platforma Obywatelska zachowuje się tak, jakby ostatnie osiem lat spędziła zatrzaśnięta w toalecie.
- To ładny greps, ale nie do końca trafny. Jeśli ktoś się zastanawia, dlaczego dopiero teraz premier Kopacz proponuje tzw. jednolity kontrakt, czyli ujednolicenie warunków zatrudnienia, to odpowiem: właśnie dlatego, że dopiero teraz można to bezpiecznie przeprowadzić. Gdyby PO wyszła z tym nawet rok temu, to kryzys i bezrobocie mogłyby się nam rozlać o wiele szerzej. Umowy okresowe były wtedy niezbędne, gwarantowały polskim firmom większą elastyczność na wypadek nagłych kłopotów, a dzięki temu przeciwdziałały wzrostowi bezrobocia. Dziś prognozy wzrostu gospodarczego na najbliższe lata napawają optymizmem, maleje bezrobocie i rośnie eksport, ale pracodawcy już się przyzwyczaili, że ludzi można po pięć lat trzymać na kolejnych umowach na czas określony. Sami od tego nie odejdą, trzeba więc skorygować kodeks pracy. Kiedy, jeśli nie teraz?
Teraz mamy kampanię, podczas której tradycyjnie obiecuje się wyborcom gruszki na wierzbie i nawet sensowny pomysł łatwo uznać za tanią kiełbasę wyborczą.
- Polska to nie Holandia. W 2009 r. wybory wygrała tam partia, która obiecała najmniej, bo wyborcy w trudnych kryzysowych czasach docenili polityków, którzy traktują ich poważnie. U nas niestety zarówno wśród polityków, jak i wyborców dominuje przekonanie, że program - zwłaszcza w części ekonomicznej - to tylko wabik na elektorat. W efekcie co cztery lata partie - głównie opozycyjne - oferują wyborcom Niderlandy.
Powinien się pan czuć za to współodpowiedzialny.
- I tak się czuję, bo w mojej byłej partii - choć próbowałem - nie zdołałem temu zapobiec. Ale boję się, że to już nie do zahamowania. Blefują wszyscy, bo rynkiem politycznym rządzi paskudne sprzężenie zwrotne. Obywatele nie chcą uczestniczyć w polityce, bo czują, że rządzący nie konsultują decyzji ze społeczeństwem, tylko raz na cztery lata organizują im tandetny wyborczy teatrzyk. W międzyczasie zaś - jak pokazała afera podsłuchowa - dbają głównie o siebie. Z kolei politycy, nawet ci z wizją, trafiają na mur niezrozumienia i braku zainteresowania, gdy chcą coś ważnego zakomunikować wyborcom. Opinia publiczna od lat narzeka na poziom klasy politycznej, ale przy urnach ostatecznie i tak głosuje na tego, który najgłośniej krzyczy i obiecuje. Sprzyja temu tabloidyzacja mediów.
Polacy są głupsi od Holendrów?
- Są mniej doświadczeni w sprawach ekonomicznych. W dodatku mamy demokrację, która dopiero przestała być nastolatką i wchodzi w dorosłość. Gdybyśmy byli Wielką Brytanią, cała ta zgadywanka wokół projektu PO by się nie wydarzyła, bo tam działa wypracowany przez dekady system legislacyjny. Rząd najpierw ogłosiłby, że planuje reformę, która ma doprowadzić do tego i tego. Następnie zbierałby opinie różnych środowisk i specjalistów. Dopiero na tej podstawie przygotowałby projekt ustawy, który ponownie trafiłby do szerokich konsultacji społecznych. Po poprawkach trafiłby do Izby Gmin. Tam parlamentarzyści wiedzieliby już, czego oczekują w tej sprawie ich wyborcy, wszystko byłoby zaś podliczone i oszacowane. Ale Brytyjczycy nie gaszą pożarów. Wolą im zapobiegać.
Zapowiedź podatkowej rewolucji 40 dni przed wyborami to jak zaprószenie ognia.
- Bez przesady. W propozycji PO widzę właśnie coś na kształt zaproszenia do debaty publicznej, niestety, niefortunnie sformułowanego.
Myśli pan, że to może jeszcze wpłynąć na jej wynik?
- W polityce jestem od ćwierćwiecza, ale nie odważę się na taką prognozę. Moje doświadczenie podpowiada mi za to co innego. Nie opłaca się ulegać nastrojowi chwili, jeśli kieruje się partią polityczną, która ma nie być efemerydą. Warto zachowywać się racjonalnie i nie uciekać od własnych zasad. Walcząc dziś o przetrwanie, łatwo stracić hamulce i naobiecywać, ile wlezie, ale za kilka lat wyborcy mogą ponownie powierzyć ci władzę. Co wtedy? Głupio być opozycją dla siebie samego.
Rozmawiał:Marek Rabij
KAMPANIJNE OBIETNICE
PiS:
* 500 zł miesięcznie na każde dziecko w biednych rodzinach * podniesienie kwoty wolnej od podatku z 3091 do 8 tys. zł * obniżka stawki CIT dla małych firm z 19 do 15 proc. * obniżenie wieku emerytalnego do 65 lat dla mężczyzn i 60 lat dla kobiet * minimalna godzinowa stawka za pracę 12 zł brutto * leki dla seniorów za darmo
PO:
* jednolity kontrakt, czyli likwidacja umów śmieciowych * zniesienie obowiązku płacenia oddzielnych składek emerytalnych i zdrowotnych * 10 proc. podatku PIT dla najmniej zarabiających * dla pozostałych: progresywny system podatkowy ze stawką maksymalną 39,5 proc. Podstawą opodatkowania ma być ubruttowiona dzisiejsza pensja (zarobki brutto plus składki emerytalne i zdrowotne płacone do tej pory przez pracodawcę)
Źródło: Newsweek Polska
Powrót do "Wywiady" / Do góry