MAREK BOROWSKI: - (...) Koleżanka mamy znała Albina Kostrzewskiego, który był dyrektorem Centralnego Domu Towarowego, i powiedziała mu, że jest taki koleżanki syn, który ma problem, bo go wyrzucili z partii. Kostrzewski na to mówi: „To ja go mogę przyjąć, ale tylko na sprzedawcę, bo o sprzedawców nie muszę się pytać. On by mi się przydał w administracji, w dziale ekonomicznym, ale tam muszę pytać. Na sprzedawcę mogę przyjąć, niech rok popracuje". No i tak się stało. Przyjęli mnie na sprzedawcę, pracowałem przez rok jako sprzedawca. Do dzisiaj wiem, co to znaczy stać na nogach 10 godzin.
RAFALSKA: A jak traktowały pana koleżanki w pracy?
BOROWSKI: - Początkowo jak wtykę dyrekcji! Że na pewno jestem po to, żeby donosić.
RAFALSKA: Za dobrze wykształcony?
BOROWSKI: - Oczywiście, od razu wiedziały, że przychodzi facet po studiach. One wszystkie były po zawodówkach.
JAN ORDYNSKI: A na jakim dziale byłeś? Co sprzedawałeś?
BOROWSKI: - Najpierw koszule, a potem spodnie. W domu towarowym „Junior". (...) Nauczyłem się składać i rozkładać koszule, mierzyć spodnie. W ogóle poznałem technologię handlu. Przestałem być wtyką w momencie, kiedy obraziłem pewną damę, która przyszła do „Juniora". Niechcący ją obraziłem: ona dość tęga była, chciała większe spodnie i takich rozmiarów już nie było dla młodzieży. Powiedziałem: „Przepraszam, ale to jest dział dla młodzieży". Więc ona wybuchła: „Nie będzie mi pan wieku wypominał! Gdzie jest książka życzeń i zażaleń?!". I jak książki życzeń i zażaleń normalnie nie można było znaleźć - te dziewczyny co i raz powinny mieć jakieś wpisy, ale tę książkę chowały: „Nie ma, tu była, ale gdzieś się zapodziała" - tak tym razem koleżanki natychmiast ją wyciągnęły i przyniosły tej kobiecie. Ona napisała, że jestem cham, prostak itd. Trafiło to do kierowniczki piętra, która powiedziała: „Panie Marku, pan zawsze taki uprzejmy". Bo ja byłem przykładowo uprzejmy. „I tak pan się zachował? Strasznie przykro, ale muszę pana pozbawić premii". Ja mówię: „No rozumiem, nie ma wyjścia". I naprawdę mnie pozbawiła premii. Więc one wtedy doszły do wniosku, że skoro pozbawiono mnie premii, to chyba jednak nie jestem wtyką. I od tego momentu zaczęły mnie szanować, komitywa już była. (...) A po półtora roku już mieliśmy Grudzień 1970 r., przyszedł Gierek i wszystko się zmieniło.
RAFALSKA: Co się dla pana zmieniło?
BOROWSKI: - (...) Dyrektor Kostrzewski awansował mnie do działu ekonomicznego, gdzie najpierw zostałem pracownikiem, dość szybko zastępcą kierownika działu, a potem kierownikiem. Jako że ja cały czas byłem w handlu i byłem trochę taki nietypowy, bo byłem praktykiem, a jednocześnie znałem języki i byłem po ekonomii na SGPiS, to jak mieli wydelegować kogoś do kolejnych ciał reformujących system ekonomiczny kraju, Kostrzewski delegował w pierwszej kolejności mnie. Dlatego byłem w kolejnych zespołach ds. reformy gospodarczej: w latach 70., gdy reformowano zjednoczenia branżowe, w zespole Władysława Baki, potem Zdzisława Sadowskiego. Zrobiłem podyplomowe studium z finansów na SGPiS. Trochę się zagapiłem, że doktoratu nie zrobiłem, bo w pewnym momencie mogłem go łatwo zrobić. Jakoś mi to przeszło koło nosa. (...)
PAWEŁ SĘKOWSKI: W latach 90. objawia się nam Marek Borowski polityk. To ciekawe, bo w PZPR był pan w zasadzie szeregowym członkiem, a nie działaczem. Tymczasem w III RP zaktywizował się pan politycznie, i to od początku. Skąd ta zmiana?
BOROWSKI: - Ja zawsze marzyłem o demokracji. Jak byłem w PZPR, także. Chodziło mi o to, żeby nie było cenzury, żeby była wolność wypowiedzi itd. Byłem w partii (...), ale nie angażowałem się na pełny gwizdek, bo osoby funkcyjne w zasadzie odgrywały w tamtym okresie role propagandystów. A ja nie chciałem tego robić. Natomiast jak wybuchła demokracja, to zaczęła się inna rozmowa. Nagle miałem pole do działania. Nareszcie mogłem poszaleć! (...)
ORDYŃSKI: W tym okresie Aleksander Kwaśniewski staje się najważniejszą postacią na lewicy. Kiedy się poznaliście?
BOROWSKI: - (...) Poznałem go w trakcie kampanii wyborczej na ostatni zjazd partii, bo startowaliśmy w tym samym okręgu. To był okręg pracowników ministerstw. Ja byłem wprawdzie na innej liście niż on, ale była jakaś wspólna kampania, spotykaliśmy się, gadaliśmy, czego to nie zrobimy, przeróżne rzeczy. (...) Jego wybrali na pierwszym miejscu, z dużą liczbą głosów. Mnie też wybrali na delegata. No i potem spotkaliśmy się już na zjeździe. Kwaśniewski montował wtedy ekipę do Rady Krajowej, która miała liczyć 120 osób. On chciał, żeby 60 osób było wytypowanych przez niego, no i zapytał mnie, czy się piszę - zgodziłem się. (...) W ten sposób znalazłem się w Radzie Krajowej SdRP (...)
RAFALSKA: Zostaje pan ministrem w rządzie Waldemara Pawlaka.
BOROWSKI: - Kiedy wygraliśmy w 1993 r. wybory, my i PSL, to w ogóle nikt nie chciał zostać premierem. W końcu Kwaśniewskiemu udało się wmówić PSL, że lepiej, jak oni będą mieć premiera. Pawlak bał się stanąć na czele rządu, bo wtedy jednak ciągle jeszcze była wysoka inflacja, gospodarka była w złej sytuacji. On wtedy wolał, żeby ktoś inny wziął rząd, konkretnie Kwaśniewski. Ale Kwaśniewski też nie chciał i w końcu jakoś przekonał Pawlaka. Ja zostałem wicepremierem i ministrem finansów. Pierwsze moje ruchy były nawet dosyć lewicujące, bo podniosłem podatki, głównie najbogatszym. Mimo to nazywano mnie liberałem. Za te pieniądze podniosłem najniższe emerytury. Wprowadziłem ulgi inwestycyjne. No i wszystko początkowo szło dobrze...
ORDYŃSKI: Aż do wybuchu „afery" w związku z prywatyzacją Banku Śląskiego. Rok 1994...
BOROWSKI: - Okazało się, że jest strasznie małe zainteresowanie tym bankiem. Zacząłem się obawiać, że nie uda się go sprywatyzować. Tam zresztą tylko część akcji była do sprzedaży, więc tak naprawdę miał on pozostać w rękach skarbu państwa. Trzeba było po prostu trochę na tym zarobić dla państwa i tyle. A tutaj nagle nie ma chętnych. Zaczęliśmy szukać jakiegoś kapitału zagranicznego. Bardzo ciężko było, ale w końcu zgłosił się holenderski ING. Rozpoczyna się kwestia wyceny. Zapisy wstępne nie zawierały ceny, potem była mowa o cenie 250 zł za akcję. A ja powiedziałem, że chcę podnieść cenę, i to dwukrotnie, do 500 zł. (...) Wiele osób mnie straszyło, że skoro nie było chętnych za 250 zł, tym bardziej nie będzie chętnych za 500 zł. Ale ING zdecydował się kupić 25% akcji. Jak poinformowałem, że ING kupił ten pakiet akcji, to zaczął się run. (...) Zaczęły się kolejki, wykupiono wszystkie akcje, które były do sprzedania, i potem czekaliśmy na debiut giełdowy. Skarb państwa zachował 50%, część akcji wykupili pracownicy Banku Śląskiego, bo taka była ustawa, według pewnego algorytmu - ci o najdłuższym stażu najwięcej, o krótszym mniej. Najdłuższy staż tam mieli dyrektor, kierownictwo, więc oni mieli najwięcej akcji. No i jest debiut, a na tym debiucie pojawia się bardzo mało akcji, mało kto chce sprzedać. Ogromny popyt i akcje windują się do 6,8 tys. zł. Z 500 zł! Ale jest bardzo mało tych akcji w obiegu. Następnego dnia jest ich trochę więcej, więc cena trochę spada, ale dalej jest powyżej 6 tys. I przez dwa tygodnie trochę spada, ale utrzymuje się na zabójczym poziomie. Dlatego podniosły się krzyki, wrzaski. Za tanio sprzedał, trzeba było sprzedać po 6 tys.! Absurd kompletny. ING by nie kupił za taką cenę, a wtedy nie kupiłaby także cała reszta. Oni kupili dlatego, że ING kupił. Ze za 500 zł? No, może mogło być 600, ale w dalszym ciągu uważam, że nie więcej. Ze wszystkich opinii tak wynikało.
ORDYŃSKI: Ale w Sejmie wybuchła wielka afera.
BOROWSKI: - Okazało się - a to już była granda - że kierownictwo Banku Śląskiego, widząc, co się dzieje, wyprzedało swoje akcje. Co było nieetyczne, po prostu skandaliczne. Oni mieli dużo tych akcji i zarobili na tym straszne pieniądze. Jak byśmy na dzisiejsze pieniądze policzyli, to miliony. To oczywiście podgrzało atmosferę, wybuchł skandal w Sejmie, wielka burza.
RAFALSKA: Ktoś musiał za to politycznie zapłacić...
BOROWSKI: - Ktoś musiał zapłacić. Pawlak był przerażony. Mówi do mnie: „Zwolnij Kawalca". Bo to wiceminister Stefan Kawalec był odpowiedzialny za tę sprawę. Ja na to mówię: „Waldek, nie będę robił kozła ofiarnego z Kawalca, bo cenę ustaliłem ja, a nie on. Wiesz, co mi Kawalec mówił? Ze to jest za wysoka cena!". I tak było rzeczywiście. Więc jak ja teraz miałbym go zwalniać? To byłoby świństwo. Na to Pawlak: „Wiesz, nie o to chodzi. Ludzie muszą wiedzieć, że coś z tym robimy". Ja mówię: „Ludzie muszą wiedzieć, że jesteśmy rządem uczciwym, porządnym. Jak chcesz, to ja się podam do dymisji, chociaż uważam, że cena była ustalana prawidłowo, a to, co się działo na rynku, to jest zupełnie inna rzecz".
ORDYŃSKI: Wtedy Pawlak dymisjonuje Kawalca za twoimi plecami.
BOROWSKI: - (...) Z gazety się o tym dowiaduję! Pawlak tłumaczy, że musiał to zrobić... Przyjechał Kwaśniewski, jest ewidentny kryzys rządowy. Ja mówię: „Olek, ja tego nie przepuszczę, ja tutaj nie jestem pionkiem i tego tak nie zostawię". Kwaśniewski na to: „Nie możesz, przecież wiesz. Kto tu cię zastąpi?". I tak mnie błagał, że w końcu ustąpiłem, w tym sensie, że zgodziłem się, że nie przywrócimy już Kawalca, ale mam pięć warunków na przyszłość i Waldek musi je podpisać, w przeciwnym wypadku podaję się do dymisji.
Pierwszy warunek to, że Pawlak nie będzie przychodził do ministerstwa i nie będzie poza mną, bez mojej zgody, rozmawiał z moimi pracownikami. Bo on się wcześniej pojawił u mnie w ministerstwie i przepytywał różnych dyrektorów, czym mnie już wkurzył do reszty. Oczywiście jako premier ma prawo rozmawiać, tylko niech mnie wcześniej poinformuje. Po drugie, nie będzie mi nikogo odwoływał poza mną. Musi ze mną to uzgodnić. Jeszcze tam trzy inne warunki były, związane z jakimiś jego działaniami, ponieważ Pawlak jakieś ustawy finansowe poza mną puszczał przez jakiś komitet i później kierował od razu na Radę Ministrów. Chodziło o to, żeby tego nie robił. Olek mówi: „Dobrze". Spotkaliśmy się z Pawlakiem.
Ja mówię: „Waldek, pal licho już Kawalca. Źle zrobiłeś, ale masz tutaj, podpisz te pięć punktów". On przeczytał, zmarkotniał i mówi: „To ja muszę się z tym przespać". Dobra, to jutro się spotkamy. I on się przespał. A miał wtedy takich dwóch doradców, jeden się nazywał Mleczko, a drugi Śmietanko, którzy kombinowali, „jak by tutaj Borowskiego ocwanić". I powiedzieli Pawlakowi, że ja blefuję i na pewno nie podam się do dymisji. Powiedzieli, że dwa warunki może podpisać, a trzech nie. I następnego dnia spotykamy się. Ja już miałem na wszelki wypadek przygotowany tekst dymisji. Pawlak mówi: „Podpiszę dwa warunki, a trzech nie". Ja na to: „Dobrze, Waldek, no to rozstajemy się". Kwaśniewski mówi: „Żartujesz?". „Nie, nie żartuję". On może myślał, że ja jeszcze blefuję. Wyszedłem, dziennikarze już czyhali. (...) Powiedziałem wtedy: „Funkcje można sprawować różne, twarz ma się tylko jedną" - te słowa potem wielokrotnie cytowano.
Moją rolą w sprawie prywatyzacji Banku Śląskiego zajmowała się prokuratura - sprawę umorzono. Zajmował się Lech Kaczyński jako prezes NIK - też nie stwierdzono żadnych specjalnych niedociągnięć. Tak więc wyszedłem z tej „afery" cało. (...)
SĘKOWSKI: Stery w Sojuszu przejmuje Krzysiek Janik.
BOROWSKI: - Odbywa się znowu Rada Krajowa. I na tej Radzie Krajowej ja występuję już upoważniony przez 10 osób, to byli m.in. Włodzimierz Cimoszewicz, Andrzej Celiński, Izabella Sierakowska... I mówię, że sytuacja jest dramatyczna, mam tu projekt uchwały, który opracowaliśmy w 10 osób, i proponuję przyjąć tę uchwałę. Zawierała ocenę sytuacji i opis jej przyczyn, które już wymieniłem. Następnie pisaliśmy, że trzeba dokonać zmian personalnych, ale nie takich na chybcika, tylko proponujemy zwołać kongres i wybrać nową Radę Krajową, mniej liczną, i nowe władze partii. Znowu dostałem brawa, ale potem były zgłaszane poprawki, zostawiono diagnozę, ale poszatkowano propozycje, coś tam poskreślano, a na koniec wyrzucono postulat zwołania kongresu. A wiadomo było, że jak nie będzie kongresu, to nie będzie zmian. W tym momencie zebraliśmy się w dziesiątkę i powiedzieliśmy: to nie ma sensu, to się musi skończyć jakimś totalnym kolapsem i dlatego trzeba tę lewicę ratować. Wtedy w gronie większości spośród tych 10 osób powstał projekt, żeby jednak założyć nową partię. Trzy osoby się na tym etapie z naszej grupy wycofały, w tym Cimoszewicz. Najpierw poinformowałem Jerzego Szmajdzińskiego, że idziemy w kierunku nowej partii. Prosił, żebyśmy tego nie robili. Zebrał kierownictwo, byli Janik, Miller, Szmajdziński, cała czołówka była. Oczywiście ja także.
Leszek powiedział do mnie: „Słuchaj, to może ty obejmij kierownictwo". Ja mówię: „Ja? Proszę bardzo, tylko warunek jest taki, że zwołujemy kongres albo przynajmniej Radę Krajową czy raczej konwencję i zmieniamy statut. I ja tam sobie chcę wpisać uprawnienia do personalnych decyzji". Do obsadzania list wyborczych itd. Oni na to odpowiadają, że tak to nie będzie. Ja mówię: „Wy mnie chcecie zrobić przewodniczącym, który nic nie będzie mógł zdziałać". Bo przecież ja sam nic bym nie mógł. Wszystkie decyzje byłyby podejmowane wspólnie. Oni nie zgodziliby się z większością moich decyzji, a wszystko by szło na mój rachunek. Dlatego właśnie postawiłem ten warunek, że albo kongres wybierze Radę Krajową i rada wybierze zarząd partii, albo przynajmniej zostanie zwołana konwencja, która zmieni statut. Inaczej się nie zgadzam. „Nie, tak to nie", odpowiedzieli. Jeszcze miesiąc trwało takie przeciąganie liny, może coś zrobią, może nie zrobią.
Czas leciał, a w czerwcu 2004 r. były wybory do Parlamentu Europejskiego. My chcieliśmy wystartować. No i tę partię założyliśmy, wystartowaliśmy i trzy mandaty zdobyliśmy. (...)
SĘKOWSKI: A pan, dodajmy, w kwietniu 2004 r. rezygnuje ze stanowiska marszałka Sejmu.
BOROWSKI: - Rezygnuję, bo w zasadach SDPL napisaliśmy, że przewodniczący partii nie może być marszałkiem Sejmu. (...) Gdybym nie zrezygnował, to podejrzewam, że pewnie bym się utrzymał. Bo był problem z tym, kto po mnie. Ostatecznie został wtedy wybrany na marszałka Sejmu Oleksy, ale tylko dlatego, że SDPL go poparła. Lewica - której rząd był zresztą już od 2003 r. mniejszościowy, a w 2005 r. premier mniejszościowego rządu SLD Marek Belka przystąpił do innej partii, Partii Demokratycznej - przegrała kolejne wybory parlamentarne na własne życzenie, a nie dlatego, że powstała SDPL! Natomiast SDPL miała szansę, żeby się utrzymać na scenie politycznej i jakoś z powrotem przyciągnąć ludzi do lewicy.
SĘKOWSKI: Dlaczego zatem SDPL tej szansy nie wykorzystała?
BOROWSKI: - Tak naprawdę zadecydował o tym później Aleksander Kwaśniewski. Gdy doszło do wyborów prezydenckich w 2005 r., to on poparł Cimoszewicza.
SĘKOWSKI: A dlaczego pan zdecydował się kandydować przeciwko Cimoszewiczowi?
BOROWSKI: - Ja musiałem kandydować jako przewodniczący partii. Partia, która nie wystawia kandydata w wyborach prezydenckich, bardzo traci.
SĘKOWSKI: A może Aleksander Kwaśniewski miał taki pomysł, że Włodzimierz Cimoszewicz to jest akurat ten jeden jedyny kandydat, który ma szansę spowodować, że pan nie wystartuje? W końcu rok wcześniej podpisał się pod waszą uchwałą zatytułowaną „Dość złudzeń", a poza tym znany był - i dalej jest - ze swojej niezależności.
BOROWSKI: - To nie jest takie proste. Jeszcze wiosną Cimoszewicz powiedział, że nie będzie kandydował. Gdyby od razu powiedział, że kandyduje i byłby kandydatem całej lewicy, to ja bym nie kandydował. W momencie jak Cimoszewicz powiedział, że nie będzie kandydował, to moi ludzie powiedzieli, że ja muszę kandydować. No to postanowiłem, że idę w tych wyborach. Zacząłem być notowany w rankingach, kandydowali Lech Kaczyński, Donald Tusk, ja, kandydował Zbigniew Religa. Wtedy Religa prowadził w sondażach, miał ze 20%, ja miałem 17%, Tusk miał mniej ode mnie, Kaczyński gdzieś tam się plątał jeszcze niżej. Tak więc wydawało się na początku, że jest realna szansa na II turę, a wtedy, gdyby cała lewica poparła moją kandydaturę, wszystko byłoby możliwe. Liczyłem bardziej na poparcie wyborców SLD niż partii SLD.
W pewnym momencie Cimoszewicz zdecydował się jednak kandydować. Zgłosił swoją kandydaturę, a Kwaśniewski go poparł. Ja się wtedy spotkałem z Cimoszewiczem i mówię: „Jeżeli zgodzisz się być kandydatem całej lewicy, czyli i SDPL, i SLD, to ja się wycofam". A on na to mówi: „Nie, ja tak nie mogę". Bo jego wysunął SLD, to Sojusz organizuje kampanię, a SLD się nie zgodzi, żeby on był kandydatem i SLD, i SDPL.
RAFALSKA: Czyli pan w 2005 r. dążył już do porozumienia z SLD?
BOROWSKI: - Absolutnie, bo ja nie miałem żadnych ambicji prezydenckich. (...) Ale skoro Cimoszewicz nie mógł wystąpić jako wspólny kandydat, to ja nie mogłem się wycofać. (...)
SĘKOWSKI: Dla zasady?
BOROWSKI: - Dla zasady. Doszedłem w sondażach do 1,5% poparcia. Wszyscy dziennikarze mnie pytali: „Kiedy pan się wycofa?". Ja mówię: „Nie widzę powodu". Potem doszło do znanej prowokacji wymierzonej w Cimoszewicza i on się wycofał z kandydowania. Okazało się, że jestem jedynym kandydatem lewicy. Ostatecznie wyciągnąłem nieco ponad 10%.
W tym okresie była łączona kampania wyborcza prezydencka i parlamentarna, wybory do parlamentu odbywały się dwa tygodnie przed I turą prezydenckich. I to właśnie wtedy Kwaśniewski dobił SDPL. Myśmy cały czas mieli ok. 4% poparcia, a to jest najgorszy wynik, tuż pod progiem, i potencjalny wyborca często boi się stracić głos. W piątek tuż przed wyborami odbyła się ostatnia konferencja, notabene u nas, w SDPL. Na moje zaproszenie przyszedł Kwaśniewski i coś tam powiedział, a potem dziennikarze go pytają: „A pan, panie prezydencie, kogo popiera?". „Do Sejmu SLD. A na prezydenta Borowskiego". To, że „na prezydenta Borowskiego", mnie wtedy nie ucieszyło, bo wiadomo było, że nie przejdę do II tury. Mnie wtedy zależało na partii. A Kwaśniewski zamiast powiedzieć: są dwie partie lewicowe, nie powiem, na kogo będę głosował, wybierzcie sami, powiedział, że zagłosuje na SLD. Jak on to powiedział, to wyborcy SDPL, którzy Kwaśniewskiego bardzo cenili, dla nich on był guru, widząc jeszcze w sondażach te 4% u nas, przenieśli poparcie na SLD.
Twierdzę do dzisiaj, że gdyby Kwaśniewski inaczej się zachował, tobyśmy ten próg przekroczyli. A to nadałoby potem całkiem inną dynamikę nowej formacji, także zjednoczeniową, żeby sprawa była jasna. Niemniej jednak i tak do porozumienia doszło. (...)
Źródło: Przegląd - fragm. z nr 1/2023 kwartalnika Zdanie
Powrót do "Wywiady" / Do góry