Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt



Wywiady / 20.11.02 / Powrót

Nauczył się rock'n'rolla - "Super Express"

"Super Express": - Panie marszałku, ile to jest pi razy oko?
Marek Borowski: - Pi razy oko? To na oko... 9,42.
- Jak pan to policzył?
- Pi to 3,14, bez dalszych miejsc po przecinku. A wyraz "oko" ma trzy litery. Pomnożyłem więc pi razy oko.
- Dobry był Pan z matematyki?
- Dobry, ale byli i lepsi. Ja doszedłem do półfinału olimpiady matematycznej. Najlepszy byłem w łamigłówkach logicznych.
- A z czym kojarzy się Panu słowo "szkoła"?
- Z moją szkołą: liceum Staszica w Warszawie. Z życiem z innymi: kolegami, koleżankami. Cały czas utrzymuję z nimi kontakty. Tak już od czterdziestu lat. Moim kolegą ze szkolnych lat jest obecny minister nauki, a także Janek Lityński, obecny poseł.
- Koledzy, jak Pan, wybrali politykę?
- No tak, to była rozdyskutowana klasa...
- Był Pan karany przez nauczycielkę?
- Nie, takich rzeczy u nas nie było. Ale do dziś mam dzienniczek ucznia z podstawówki. Trzeba powiedzieć, że miałem tam ciekawe wpisy, np: Marek rzucał kamieniem w koleżankę, nie powinien tego robić: mógłby zbić szybę.
- Rzucał Pan kamieniem w koleżankę? Dlaczego?!
- Tak naprawdę rzucałem gdzieś obok, to takie tam pseudozaloty...
- Był Pan szkolnym podrywaczem?
- Nie, byłem okropnie zakompleksiony na punkcie swego wyglądu. Uważałem, że jestem nieatrakcyjny. Mój sposób na podrywanie był jeden: obojętność.
- Podobno działa...
- Dopiero potem się dowiedziałem. Ja zawsze byłem wyprzedzany przez innych. Kiedyś zauroczyłem się w jednej dziewczynie. Przez ten czas, kiedy się w niej podkochiwałem, zmieniła chłopaków ze trzy razy! Na mnie nie zwracała uwagi. Kiedy w końcu zainteresowała się i mną... było za późno. Po prostu mi przeszło. Ale, żeby zwrócić uwagę dziewcząt, lubiłem błysnąć czymś na lekcji, dobrze grać w nogę, nawet poszedłem na kurs tańca.
- I czego się Pan nauczył?
- Rock and rolla i tanga.
- Nadal tańczy Pan rock and rolla? Przerzuca pan tancerkę przez bok?
- No tak to może już nie... Ale rock and rolla zatańczę. Czuję się w nim pewnie.
- A jaka jest Pana szkoła marzeń?
- Najważniejszy jest dobry nauczyciel, pasjonat. Musi zainteresować ucznia lekcją, zarazić miłością do nauki. Nie ma przedmiotów nieinteresujących. Trzeba to tylko dobrze rozumieć. Niechętnie uczyłem się biologii, chemii, fizyki. Bałem się ich. A przecież to fascynujące przedmioty. Tylko nie trafiłem na dobrych nauczycieli.
- Miał Pan ulubionego nauczyciela?
- Oczywiście. Świetnego polonistę. Przyszedł do nas zaraz po studiach - nazywał się Zygmunt Saloni. Wniósł nowego ducha do klasy i chęć do dyskusji. Współczesna dobra szkoła musi być też dobrze wyposażona: w salę gimnastyczną, bardzo ważny jest sport, WF, języki. No i pracownia komputerowa.
- Kiedy zaczął Pan używać komputera?
- Zacząłem w końcu lat 60. Zaimportowano wtedy do Polski komputery zabawki: to były druty, baterie i żarówki. Można było ułożyć z tego maszynę. Ja sam zmontowałem kalkulator. Potem były lata osiemdziesiąte. Komputer nazywał się Spectrum. Nie miał ekranu, podłączało się go do telewizora. Można było na nim programować. Potem miałem taki prosty komputer, który służył jako maszyna do pisania. Uczyłem syna pisać na nim wypracowania. Pod koniec lat 90. stwierdziłem, że jestem wtórnym analfabetą. Musiałem kupić książki, żeby dogonić tych, którzy znali się na nowych komputerach.
- A liczył Pan na liczydłach?
- Nie, ale umiem. Ja dobrze liczę na papierze i w głowie. Całe lata liczyłem też na starych maszynach na korbkę, tzw. kręciołkach. Korzystaliśmy z nich, kiedy pracowałem w Domach Towarowych Centrum. To były maszyny: dzwonek dzwonił, przesuwało się suwaki... Coś niesamowitego!
- Chodził Pan w szkole na wagary?
- Nie... tylko z kolegami poszło się raz czy dwa. To był taki wyczyn: No, odważni jesteśmy, idziemy na wagary.
- Co Pan wspomina ze szkoły z uśmiechem na twarzy?
- Nasza klasa w liceum robiła happeningi. Zdejmowaliśmy blat z ławki, na tym blacie układaliśmy kolegę, nieśliśmy go na ramionach jak nieboszczyka, za nim cały tłum, jak kondukt. Ja szedłem na czele. Śpiewaliśmy do tego: "zmarł biedaczysko w szpitalu polowym". To było w czasie dużej przerwy. Sprowadzaliśmy "nieboszczyka" na dół. Kiedyś, gdy byliśmy na schodach, zobaczyliśmy zagraniczną delegację, która przyjechała do naszej szkoły. W pośpiechu koledzy puścili deskę. Uciekliśmy. Kolega "nieboszczyk" zjechał na desce po schodach, a pod nogami delegacji zerwał się i uciekł. Dosyć to było zabawne.
- Odrabiał Pan lekcje ze swoim synem?
- Jasne. Kiedy go krytykowałem, miał dość. Ale ja dobrze wiedziałem, że stać go na więcej. Poprawiał wiele razy wypracowania. Z matematyki mój syn był średni. Powiedziałem mu kiedyś: "Umówmy się. Przez trzy miesiące będziesz robił to, co ci każę. Potem robisz, co chcesz". Przez ten czas rozwiązał setki zadań. Potem był najlepszy w klasie.
- Chodził Pan na wywiadówki?
- Tak. Nawet częściej niż żona. Byłem bardzo aktywnym ojcem. Z synem miałem dobry układ: nie oszukujemy się.
- Czy potrzebne są akcje, takie jak "Super Szkoła"?
- Oczywiście. Czas szkoły to magiczny okres. Szkoła powinna być wspaniałym miejscem. Chodzi się do niej nawet kilkanaście lat. Tu kształtują się charaktery, zainteresowania. Jeśli w Polsce stworzymy taką Super Szkołę, możemy być spokojni o przyszłość.

Rozmawiała Monika Tutak

Źródło: "Super Express"

Powrót do "Wywiady" / Do góry