Badania opinii publicznej są ważnym elementem demokracji. W PRL istniały w ograniczonej formie. Prowadził je CBOS, ale tylko niektóre, z reguły niepolityczne, publikował. Te zamawiane przez władze były utajniane. Ludzie wówczas nawet anonimowo bali się mówić co myślą, nie zawsze więc wyniki badań były miarodajne. Np. wybory 4 czerwca 1989 r. były dla władzy niespodzianką, ponieważ z badań wynikało, że PZPR je wygra. Tymczasem kandydaci PZPR, ZSL i SD przegrali z kandydatami Solidarności. Gdyby wybory były całkowicie wolne, PZPR uzyskałaby w nich 20 proc., a Solidarność 80 proc.
W nowej Polsce instytuty badające opinię publiczną zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu i niemal codziennie bombardują nas informacjami. Już nie tylko badają, ale poniekąd kształtują nastroje i świadomość społeczną. Jeśli np. sondaże wielokrotnie wskazują, że jakaś partia nie ma szans w wyborach, to część wyborców się od niej odwraca, by nie tracić głosów.
Sondażami można jednak grać i manipulować. Np. CBOS podaje często wyniki swoich badań dopiero po 2- 3 tygodniach od ich przeprowadzenia. Choć okoliczności są już inne, stają się one przedmiotem uczonych dywagacji „tu i teraz”, bo na datę mało kto zwraca uwagę. Potrzebna jest więc wnikliwa analiza takich publikacji. Dobrze jest też znać pytania zadawane respondentom, ich kolejność, a także metodę badania. Rozmowa bezpośrednia, oko w oko z ankieterem, daje bardziej wiarygodne odpowiedzi niż sonda telefoniczna, gdzie nie ma czasu na wyjaśnienia, czy też dłuższy namysł.
W badaniach dotyczących wyborów politycznych istotne są również dane o prognozowanej frekwencji. Ona jest z reguły zawyżona, bo ludzie wstydzą się mówić, że nie będą głosować. Wskazują więc osobę – w przypadku wyborów prezydenckich - lub partię, o której najwięcej wiedzą, lub która przoduje w sondażach. Potem jednak nie idą głosować i w rezultacie ta partia czy osoba, osiąga gorszy wynik.
Tak było w 2005 r. Dzień przed ogłoszeniem ciszy wyborczej przeprowadzono szybki sondaż telefoniczny, z którego wynikało, że SDPL zdobędzie 1,7 proc. głosów, SLD ok. 8 proc., a PiS i PO po ok. 30 proc. przy frekwencji 60 proc. Faktycznie frekwencja była niższa, PiS i PO uzyskały odpowiednio 27 i 24 proc., natomiast wyborcy SDPL, w obawie, że partia nie przekroczy progu 5 proc. przenieśli swoje głosy na SLD. Mimo to SDPL osiągnęła prawie 4 proc., ale przeniesione głosy spowodowały, że nie weszła do parlamentu, zaś SLD poprawił swój wynik uzyskując prawie 11 proc.
Jak z tego widać, instytuty badające opinię dysponują potężną bronią i trudno się dziwić, że partie próbują ich czasami używać do walki politycznej. Atak PiS na Pracownię Badań Społecznych – jedną z lepszych i bardziej doświadczonych - za rzekomą tendencyjność i sprzyjanie PO jest jednak mało poważny. Koronny dowód – obecność prezesa PBS na posiedzeniu sztabu wyborczego Hanny Gronkiewicz-Waltz, nie jest żadnym dowodem, bo prezes brał udział w prezentacji wyników badań zleconych PBS przez PO. Poza tym „ten kij ma dwa końce”. Michał Kamiński z PiS krytykując PBS, która daje ostatnio tej partii gorsze notowania pochwalił Polską Grupę Badawczą, w której sondażach PiS trzyma się mocno. Nie dziwota, można by rzec, skoro jej szef został ostatnio prezesem Radia Opole. Za równie ciekawy można by uznać przypadek byłego prezesa OBOP, Wojciecha Pawlaka, który zastąpił Ninę Terentiew w telewizyjnej Dwójce. I kto jest bardziej umoczony w korumpowanie instytutów badań opinii publicznej?
Wniosek z tego taki, że trzeba się nauczyć czytać wyniki tych badań i podchodzić do nich z rezerwą. Przydałby się też ranking instytutów pokazujący trafność ich przewidywań w dłuższym okresie.
A tak w ogóle to trzeba pamiętać, że jedyny prawdziwy i niepowtarzalny sondaż odbywa się w dniu wyborów.
Marek Borowski
Źródło: Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI
Powrót do "Publikacje" / Do góry