Czy i jak można to zmienić? W niektórych kręgach politycznych forsowana jest od pewnego czasu idea ordynacji większościowej, opartej na okręgach jednomandatowych. Tak dziś wybierani są wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast. Moim zdaniem, jest to pomysł dobry, ale tylko połowicznie. W warunkach obecnej, proporcjonalnej ordynacji wyborczej, rzeczywiście zbyt mały jest wpływ wyborców, a zbyt duży kierownictw partyjnych na to, kto konkretnie znajdzie się w Sejmie. Zdarza się, że posłami zostają kandydaci o minimalnym poparciu społecznym tylko dlatego, że znaleźli się na jednej liście z popularnym przywódcą. Jednocześnie jednak Sejm odzwierciedla podziały polityczne w społeczeństwie i nie jest nadmiernie rozdrobniony. Możliwe jest wyłonienie w nim stabilnej większości rządowej, nawet gdy rodzi się ona w bólach i konwulsjach, z jakimi mieliśmy ostatnio do czynienia.
Pod rządami ordynacji większościowej mogłoby powstać spore zamieszanie. Ugrupowanie z kilkoma procentami poparcia mogłoby np. uzyskać kilka mandatów, za to inne, z poparciem przekraczającym 20 proc. - żadnego, gdyż w żadnym z okręgów nie zdobyłoby pierwszego miejsca. Mogłoby być i tak, że partia, która otrzyma w skali kraju więcej głosów, będzie miała mniej mandatów niż inna partia.
W skali regionu groziłoby z kolei ryzyko dominacji jednej partii politycznej. Np. gdybyśmy 4 lata temu głosowali w jednomandatowych okręgach wyborczych wszystkie mandaty w Łodzi zdobyłby Sojusz Lewicy Demokratycznej. Do Sejmu mogłoby się dostać wielu lokalnych liderów spoza partii politycznych, a to by oznaczało nieprzewidywalność głosowań i brak stabilnej większości rządowej.
Posłowie, zamiast zajmować się sprawami państwa jako całości, kierowaliby się przede wszystkim interesem powiatu, w którym zostali wybrani i w którym byliby rozliczani z tego, ile udało mu się dla niego „wyszarpnąć” np. na inwestycje.
Doświadczenie z wyborów samorządowych pokazuje też, że im mniejszy okręg wyborczy tym większe ryzyko kupowania głosów za piwo i kiełbaski.
Głosowanie na osoby wcale nie musi też prowadzić do zwiększenia zainteresowania wyborami. Wprowadzenie bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów nie przyniosło zwiększenia frekwencji, mimo że był to jeden z podstawowych argumentów zwolenników tej reformy.
Można jednak połączyć zalety ordynacji proporcjonalnej i większościowej eliminując równocześnie wady obydwu. Zrobili to Niemcy wprowadzając tzw. ordynację mieszaną, w ramach której połowa posłów jest wybierana w okręgach jednomandatowych, a pozostali z list partyjnych. Przy czym z list otrzymuje mandaty taka liczba kandydatów danej partii, aby łącznie z posłami wybranymi bezpośrednio partia te dysponowała w parlamencie siłą proporcjonalną do liczby głosów uzyskanych w wyborach. W ten sposób wyborcy mogliby głosować na konkretnego kandydata i mieliby w okręgu jednego posła. Wyłaniano by w ten sposób także naturalnych liderów partyjnych. Jednocześnie Sejm nie byłby nadmiernie rozdrobniony i zarazem odzwierciedlałby preferencje polityczne społeczeństwa.
Wprowadzenie tego systemu w Polsce wymagałoby zmiany konstytucji, bowiem dla zachowania zasady proporcjonalności liczba posłów nie może być stała. W praktyce waha się ona w granicach 1-2 proc. Wystarczyłoby więc zapisać w konstytucji liczbę bazową posłów, np. 440 i dopuścić odchylenia. Myślę, że taki system lepiej spełniałby oczekiwania wyborców i bardziej odpowiadał obecnemu stanowi polskiej demokracji. Wprawdzie ostatecznie i tak najważniejsze jest to, na kogo głosujemy i według jakich kryteriów wybieramy tych, których obdarzymy zaufaniem. Niekompetentni i pazerni parlamentarzyści to nie efekt określonej ordynacji wyborczej, ale objaw choroby polskiej sceny politycznej, ordynacja mieszana mogłaby jednak stanowić jeden z elementów jej terapii.
Marek Borowski
Źródło: Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI
Powrót do "Publikacje" / Do góry