Gdyby nie medalowe szanse Justyny Kowalczyk i Adama Małysza mało by to nas w sumie obchodziło, a igrzysk by pies z kulawą nogą nie oglądał. Obserwowanie rywalizacji zagranicznych sportowców nie wciąga, ale jak możemy się włączyć do tej rywalizacji nie mając lodowisk, tras zjazdowych, czy małych skoczni narciarskich, na których mogłyby trenować dzieci? Śniegu też zazwyczaj spada u nas niewiele. Takie zimy jak w tym roku zdarzają się rzadko. Pojawienie się w Polsce Małysza i Kowalczyk to wybryk natury. Tym bardziej więc są godni podziwu, nie można jednak oczekiwać, że będą zawsze zwyciężali i we dwójkę sprawią, iż staniemy się jako kraj potęgą w sportach zimowych.
Tymczasem media przed olimpiadą zapowiadały dla Polski grad medali. Kowalczyk miała zdobyć cztery, najlepiej wszystkie złote, bo wcześniej odnosiła sukcesy w Pucharze Świata i w Mistrzostwach Świata. Małysz co najmniej jeden, choć wiek już nie ten i wyniki gorsze od rywali. Ale nie tylko oni. Na fali entuzjazmu upatrywano kandydata do złotego medalu w biathloniście, Tomaszu Sikorze, a do krążków z mniej szlachetnego kruszcu w snowboardzistach, łyżwiarzach szybkich, drużynie skoczków narciarskich…
Takie oderwanie się od rzeczywistości niczym dobrym nie mogło się skończyć. Wprawdzie zdobywając sześć medali uzyskaliśmy wynik najlepszy w historii zimowych startów olimpijskich, ale pięć tych medali jest zasługą Kowalczyk (złoty, srebrny i brązowy) i Małysza (dwa srebra), a szósty, brązowy, zdobyły panczenistki, na które nikt wcześniej nie stawiał (inna sprawa, że startowało tylko 8 drużyn), co więcej – były krytykowane za nieudane starty indywidualne. Prezes PKOL, Piotr Nurowski jeszcze przed zakończeniem igrzysk postawił na nich kreskę. Warto dodać, że panczenistki nie mają w Polsce gdzie trenować – nie mamy ani jednego krytego toru. Najbliższy jest w Berlinie i tam spędzają większość czasu.
Szaleństwo dziennikarzy z iście olimpijskim spokojem znosił Adam Małysz, ale w przypadku Justyny Kowalczyk tego spokoju – a może też czegoś więcej? – niestety, zabrakło. Po zdobyciu srebrnego medalu Małysz nie przyłączył się do austriackich krytyków Simona Ammana, którzy zarzucili złotemu medaliście, iż sukces zawdzięcza nieregulaminowym wiązaniom. Przeciwnie, podkreślał mistrzostwo szwajcarskiego skoczka, a sprawę wiązań zbagatelizował. Kowalczyk w tej samej sytuacji, czyli po zdobyciu srebrnego krążka, oskarżyła rywalki z Norwegii, a zwłaszcza zwyciężczynię biegu, o nieuczciwość. U większości z nich, w tym Marit Bjoergen, stwierdzono bowiem astmę, dzięki czemu mogą zażywać zabronione innym, zdrowym zawodniczkom, środki, które poprawiają wydolność płuc. Nawet jeśli coś jest na rzeczy, nawet jeśli niektóre narciarki przesadzają „z chorobą”, poruszanie tego tematu po przegranym biegu było w złym stylu. Dlaczego Kowalczyk nic nie mówiła, kiedy wygrywała? Dobrze, że w końcu, gdy sama sięgnęła po złoto, przeprosiła Bjoergen za „rozpętanie burzy w takim momencie”, ale niesmak pozostał.
Adam Małysz od dawna zawładnął sercami Polaków, bo jest skromny, ujmująco szczery, szanuje swoich przeciwników, nie poucza rozmówców, nie daje się ponieść nerwom, wyczerpująco odpowiada na pytania dziennikarzy, nie ma w nim ani krzty megalomaństwa. Justyna Kowalczyk jest w wielu aspektach jego przeciwieństwem, ale najgorsze jest to, że cały swój urok, czar, który na nas rzuca, gdy biegnie i zwycięża, potrafi zniweczyć jedną wypowiedzią.
Ale za to, co zrobiła w biegu na 30 km, zwłaszcza na ostatnich metrach, gdy już zaczynaliśmy rozpaczać, że ta niesamowita Marit znowu wygra – należy się Justynie pełne rozgrzeszenie. I to bez pokuty.
Źródło: Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI
Powrót do "Publikacje" / Do góry