Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt



Wiadomości / 07.06.19, 13:44 / Powrót

Koalicjo, elektorat woła o program! AntyPiS nie wystarczy

Opozycja powinna pójść do wyborów razem, mając wspólne minimum programowe w sprawach ustrojowych i społeczno-gospodarczych. Różnice w kwestiach symbolicznych i obyczajowych nie są w tym przeszkodą - pisze Marek Borowski w Gazecie Wyborczej.


Wyniki wyborów zaskoczyły wszystkich, bo sondaże nie były tak radykalne. No, z pewnymi wyjątkami. CBOS trzy dni przed wyborami wycenił PiS na 50 proc. głosów, a Koalicję na 32 proc., z kolei IBSP wprawdzie trafnie przewidział różnicę między tymi ugrupowaniami (6 proc.), tyle że to Koalicja miała uzyskać 42 proc., a PiS jedynie 36 proc. Uważam, że obie te pracownie powinny sobie na jakiś czas dać spokój z badaniami poparcia dla ugrupowań politycznych, a w każdym razie nie należy ich traktować poważnie.
Niemniej dystans między PiS a Koalicją okazał się na tyle duży, że media pełne są mniej czy bardziej uczonych analiz, czemu PiS tak obrodziło, a Koalicji nie. I tak winni są: Tusk, Jażdżewski, Trzaskowski (z powodu deklaracji LGBT), Marsz Równości w Gdańsku, strajk nauczycieli, źle ułożone listy wyborcze, telewizja „publiczna” czy wreszcie nielubiany lider (Kaczyński, jak wiadomo, jest bardziej lubiany). Gdzieś tam w niektórych zarzutach jest może ziarenko prawdy, ale na prawdziwość takich właśnie przyczyn przegranej nie ma żadnych dowodów poza świętym przekonaniem ich autorów, że to oni mają rację.

A w ogóle to jak określić ten wynik: przegrana, porażka czy może klęska? Trzy dni przed wyborami ostrzegałem w „Polityce”, aby opozycja nie pompowała balonu oczekiwań, bo pojawienie się Wiosny niewątpliwie osłabiło Koalicję i trzeba się liczyć z wynikiem gorszym od wyniku PiS, a wtedy rozczarowanie może się okazać niszczące. I tak się właśnie stało. Oczywiście, różnica prawie siedmiu punktów procentowych na rzecz PiS to sporo, ale zdobycie 38,5 proc. głosów to nie jest porażka konceptu wspólnej listy! Ten wynik obala też tezę, że koalicja traci część głosów wchodzących w jej skład partii. Te 38,5 proc. to więcej niż jakiekolwiek sondaże dawały łącznie PO, SLD, PSL i Nowoczesnej, gdyby startowały osobno. Kaczyński podbił także wynik PiS, nasilając w ostatniej chwili retorykę antyżydowską i antyamerykańską (słynna Ustawa 447), dzięki czemu pozyskał co najmniej 3 proc. głosów kosztem Konfederacji i Kukiza.

Czyli, jak mówi stare porzekadło, jest dobrze, ale nie beznadziejnie. Co zatem (jeśli nie Tusk i LGBT) stało za tak dobrym wynikiem Prawa i Sprawiedliwości i czy poparcie dla Koalicji Europejskiej mogło być wyższe? Odpowiedź na to pytanie kryje się w wysokiej frekwencji wyborczej. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że w świadomości Polaków nastąpił jakiś przełom i problemy Unii Europejskiej nagle stały się tematem codziennych rozmów przy obiedzie i grillu. Frekwencja skokowo wzrosła dlatego, że obie strony, ale przede wszystkim PiS, przekształciły to głosowanie w wybory krajowe.
Kaczyński do Unii właściwie w ogóle się nie odnosił – jedyne, co miał do powiedzenia, to to, że dzielna pisowska drużyna będzie w Brukseli bronić polskich interesów. Skupił się natomiast na kolejnych prezentach dla wybranych grup społecznych i jak zwykle postraszył Żydami, euro, szariatem, „seksualizacją dzieci”, a także – co bardzo ważne – zapewnił, że tylko PiS jest gwarantem zachowania szczodrze rozdawanych przez tę partię świadczeń socjalnych i innych benefitów. A jako że na 500+ najbardziej skorzystali mający dzieci mieszkańcy wsi, a na emerytalnej trzynastce ich utrzymujący się z minimalnej emerytury rodzice – to nie dziwi, że wieś tłumnie ruszyła do urn, aby zagłosować na PiS i oddalić zagrożenie. Koalicja mogła w pewnym stopniu zneutralizować to pomówienie, powtarzając codziennie i wszędzie: „Nie zabierzemy wam niczego, co wam dał PiS, i oddamy wszystko, co wam zabrał”. Niestety, prawie zupełnie o tym haśle zapomniano. Jesienią musi z całą siłą wrócić!

Tymczasem Koalicja Europejska – stosownie do swojej nazwy i tematu wyborów – prowadziła rzetelną, ale mało porywającą kampanię europejską, która jej zwolenników nie mobilizowała równie silnie jak krajowa tematyka kampanii PiS. Na pewno aktywność poszczególnych kandydatów w terenie mogła być większa, pytanie jednak, o czym mieliby oni rozmawiać z wyborcami. Tematy europejskie nie były nośne, a wspólnego programu krajowego Koalicja jak dotąd nie wypracowała. I tu jest pies pogrzebany.
Mylą się zatem – moim zdaniem – ci komentatorzy, którzy przyczyn przegranej Koalicji upatrują w działaniach lub zaniechaniach z ostatnich kilku miesięcy. Już dwa lata temu, a na pewno najpóźniej rok temu, współpracujące ze sobą partie opozycji demokratycznej powinny były przystąpić do opracowania koalicyjnego, czyli wspólnego (z projektami i założeniami ustaw włącznie!) programu dla Polski – w takim zakresie, w jakim pozwalała (i nadal pozwala) na to zbieżność ich poglądów.
Takich tematów jest naprawdę wiele. Oczywiście łączą opozycję sprawy zarówno polityczno-ustrojowe: przywrócenie trójpodziału władzy, niezależność prokuratury, procedura wyboru sędziów TK i KRS, odpartyjnienie i zobiektywizowanie konkursów na stanowiska w administracji i spółkach skarbu państwa, stworzenie apolitycznych i bezstronnych mediów publicznych, przejrzystość działań (w tym wynagrodzeń) władz publicznych, demokratyzacja procedur pracy w Sejmie i w Senacie, jak i społeczno-gospodarcze, przede wszystkim związane z degradacją usług publicznych, lekceważonych przez PiS, takich jak zdrowie, edukacja, pomoc społeczna, wsparcie dla niepełnosprawnych, polityka senioralna czy prawo pracy. Często podnoszona kwestia różnic światopoglądowych nie jest tu przeszkodą – wręcz nie może być ona elementem wspólnego programu – bo w tych sprawach każdy głosuje według sumienia.

Przez dwa lata brak takiego programu specjalnie nie doskwierał, więc praktykowano wyłącznie anty-PiS, ale w wyborach europejskich zamienionych w krajowe ten brak dał PiS naturalną przewagę. Dziś na jego opracowanie (z PSL albo bez) koalicja ma już tylko 2-3 miesiące, a bez tego nie ma co marzyć o wygraniu jesiennych wyborów.
A czy w ogóle są na to szanse? Przy założeniu, że będzie sensowny, aktywnie prezentowany wyborcom program, właściwy dobór kandydatów i liderów list do Sejmu oraz kandydatów do Senatu (po jednym w każdym okręgu), a także dobre hasło wyborcze, jest szansa na większą mobilizację elektoratu – choćby tego, który w 2015 r. głosował na partie obecnej opozycji, a 26 maja pozostał w domu.

A propos hasła – miękkim podbrzuszem PiS są upartyjnienie państwa, wypłacanie sobie ogromnych pieniędzy, nepotyzm i kolesiostwo w spółkach skarbu państwa i instytucjach państwowych, kłamstwa telewizji „publicznej” i premiera, czyli ogólnie zwykła nieuczciwość. Więc może „Uczciwa Polska”? Wymagałoby to jednak szczerego przyznania, że i poprzednicy PiS nie byli święci, i zaprezentowania projektów lub przynajmniej założeń ustaw, dzięki którym takie zjawiska zostaną zlikwidowane.

Sytuację komplikują oczywiście podziały. Są one raczej na rękę PiS. Obliczyłem (starannie, dla każdego z 41 okręgów z osobna), że gdybyśmy 26 maja wybierali Sejm, to PiS zebrałby 253 mandaty, KE – 197, a Wiosna całe 9 mandatów, 1 mandat przypadłby Mniejszości Niemieckiej. Gdyby natomiast cała opozycja demokratyczna poszła razem, to PiS miałby 236 mandatów, a szeroka koalicja – 223 mandaty, czyli przewaga PiS zmalałaby z 47 do 13 mandatów! Tak działa system D/Hondta.
Co do PSL i jego wyjścia niewyjścia z koalicji, to jeszcze nie wiadomo, czy to naprawdę rozwód, czy też próba wynegocjowania korzystniejszego udziału w dotychczasowym małżeństwie. Teraz wszystko zależy od sondaży. Jeśli PSL znajdzie się pod progiem, może przeważyć tendencja do odnowienia małżeństwa, dlatego politycy koalicji nie powinni złośliwie komentować decyzji niedecyzji ludowców, aby nie zamknąć sobie drogi do ponownego wspólnego zamieszkania.
Wszystkie te zawirowania nie powinny jednak opóźniać działań obecnej koalicji, która na jesieni może się stać jedyną zaporą dla autorytarnych zakusów PiS. Plan minimum to niedopuszczenie do zdobycia przez PiS 275 mandatów, czyli większości potrzebnej do odrzucania weta prezydenta.

Pozostaje jeszcze Senat, który nagle stał się ważny (co, rzecz jasna, przyjmuję z zadowoleniem). Słyszałem głosy, że tu sprawa jest łatwiejsza i wystarczy wystawić wszędzie jednego wspólnego kandydata, a minimum 60 mandatów jest nasze. Chciałbym przestrzec przed takim hurraoptymizmem. Rzeczywiście pół roku temu po wyborach samorządowych tak to wyglądało, ale teraz już nie.
Również w tym przypadku przeliczyłem głosy z wyborów europejskich na 100 okręgów senatorskich. Wynik: PiS ma 44 mandaty pewne i prawie pewne (tyle samo jednych i drugich), opozycja demokratyczna też 44 mandaty (mniej pewnych, więcej prawie pewnych). Najbardziej zacięta rywalizacja będzie się toczyć w 12 okręgach, którym opozycja powinna poświęcić szczególną uwagę i przeznaczyć odpowiednie środki finansowe. A wspólnych kandydatów trzeba wyznaczyć jak najszybciej, aby kampanii wyborczej nie zaczynali we wrześniu, ale już teraz.


Powrót do "Wiadomości" / Do góry