Marek Borowski: Nie. Sprawcami zamieszania są ci, którzy doprowadzili do pogrążenia lewicy, oraz ci, którzy w momencie, gdy próbowaliśmy coś naprawić, okopali się i nie dopuścili do żadnych zmian.
Dlatego musiał Pan odejść z SLD?
Tak. Poważny polityk, którego wyborcy pytają: co pan robi, żeby uzdrowić partię - nie może wiecznie odpowiadać: "Staram się, ale mnie blokują". Trzeba było podjąć męską decyzję.
Ale podjął Pan i drugą decyzję - kandydowania na prezydenta. Niektóre media informowały, że w sprawie jednego kandydata całej lewicy doszło do wysyłania e-maili do Włodzimierza Cimoszewicza. I że z tamtej strony nie było odpowiedzi. To prawda?
Nieprawda. To jest teoria spiskowa.
No, ale decyzja została podjęta. Czy uważa się Pan za kandydata lepszego od marszałka Cimoszewicza?
Jak ktoś kandyduje, to uważa się za najlepszego kandydata. Szanuję Włodzimierza Cimoszewicza, ale nie mam wobec niego kompleksów.
A co Pan zrobi, gdy Cimoszewicz jednak zgłosi swą kandydaturę?
Traktuję go jako polityka poważnego. Mógł się zgłosić. Nie zgłosił się. Mało tego - zapowiedział rezygnację z polityki, bo go ona brzydzi. I ja rozumiem, że można dojść do takiego etapu. Jak powiedział, że się wycofuje, przyjąłem to jako poważną deklarację. Obojętnie, co się stanie, ja już podjąłem decyzję. Mam rosnące poparcie wyborców i będę walczył o sukces.
Nie za późno się Pan zdecydował na kandydowanie?
Późno. Czekałem na kongres SLD, na radykalne zmiany. Gdyby nastąpiły... Ale nic się tam nie działo. Prawica w tym czasie nie próżnowała, zajmowała kolejne obszary: Lech Kaczyński szedł do przodu, pojawił się Zbigniew Religa, Maciej Giertych oczywiście. A ludzie o zadeklarowanych poglądach lewicowych czekali na swego kandydata. Jest też grupa niezdecydowanych, która jak w końcu wybierze swego kandydata, to trudno ją będzie od niego odwieść. Więc nie można było już dłużej czekać.
Jak nie Włodzimierz Cimoszewicz, to może Jerzy Szmajdziński? Czy lewicę stać na kilku kandydatów?
Więcej niż jeden kandydat to oczywiście spora komplikacja, ale to ci, którzy jeszcze go nie wystawili, muszą się nad tym zastanowić. Ja już wystartowałem i niewątpliwie jestem kandydatem lewicy. Jeśli teraz jakieś ugrupowanie zgłosi kogoś innego, to weźmie na siebie odpowiedzialność za to, że kandydatów lewicy będzie więcej.
Pańskie kandydowanie na prezydenta wynika z poczucia misji czy też jest to raczej kwestia ambicji?
Ci z lewej strony, którzy są niechętni memu kandydowaniu, robią wiele, by przedstawić mnie w złym świetle. Różne rzeczy opowiadają. Ja się do tego nie odnoszę, bo nie znoszę magla. Nie wdam się w magiel; donosiki i plotki, które ostatnio są rozpowszechniane, świadczą tylko o ich autorach. A ambicje? Ja nie mam innych ambicji niż te, aby w Polsce powstała uczciwa, nowoczesna, europejska lewica, która odzyskałaby zaufanie społeczne i byłaby w stanie skutecznie rządzić krajem. To jest moje marzenie. Gdy odchodziłem z SLD, o kandydowaniu na prezydenta nie myślałem.
Niektórzy zarzucają Panu, że właśnie dlatego Pan odszedł i stworzył nową partię, by zbudować sobie platformę do kampanii prezydenckiej.
To wielka bzdura i niedorzeczność. Byłem marszałkiem Sejmu, miałem dobrą pozycję, wysoko ocenianą społecznie; notowania sondażowe były dobre. Czyli nic łatwiejszego, niż tkwić na tym stanowisku i przygotowywać sobie kampanię prezydencką. A mimo to zostawiłem wszystko i odszedłem. Myślałem tylko o tym, by naprawić lewicę, a koncepcja kandydowania pojawiła się znacznie później, gdzieś na przełomie tego roku. I nie wyszła ode mnie, a z SDPL. Startuję, bo uważam, że Polsce potrzebny jest prezydent, który wie, jak naprawić państwo, jest proeuropejski i rozumie, że siłą napedową rozwoju państwa są nowoczesna edukacja, przedsiębiorczość i nowe technologie. Polsce potrzebny jest także prezydent, któremu bliskie są takie pojęcia, jak prawa kobiet, prawa pracownicze, solidarność i sprawiedliwość społeczna, który umie i chce rozmawiać ze zwykłymi ludźmi. Chcę również zdecydowanie przeciwstawić się zagrożeniu ze strony prawicy, która się radykalizuje, chce daleko idących zmian w konstytucji, zamierza rządzić przy pomocy speckomisji, specustaw i specprokuratorów, gotowa jest ograniczać prawa obywatelskie i pogrążyć Polskę w sporach i kłótniach historycznych. Polska prawica jest zacietrzewiona, a przez to niebezpieczna. Widzę Kaczyńskiego, który zabrania parady w Warszawie... Lech Kaczyński jest zaprzeczeniem dialogu. To jest człowiek, który wychodzi i mówi: "Nie, bo nie". To także ważny powód by kandydować.
Zdaniem ekspertów, zapowiada się niezwykle brutalna kampania...
Brutalizacja? Przeżywałem już różne ataki na mnie. Nigdy nie stosuję takiego języka. Jako polityk trzymam pewien standard kultury politycznej i tego nie zmienię. W 1994 roku zarzucono mi, że ukradłem jakieś akcje Banku Śląskiego. Potem, że sprzedałem udziały w "Rzeczpospolitej". Jedno i drugie było nieprawdziwe. Grzebią też w karierze zawodowej mojej żony. Ale ja się tym nie oburzałem do tego stopnia, by powiedzieć: "Do widzenia, idę do domu". Bo ci ludzie mają w tym interes. Chcą mnie zniechęcić do polityki i poniżyć w oczach wyborców. Oświadczam więc im wszystkim, że nie będą mieli mnie z głowy.
Wie Pan o tym, że w Internecie szaleją różni pomawiacze...
Chodzi o moje pochodzenie? Uważam, że w Polsce trzeba wreszcie o tym zacząć myśleć i mówić normalnie. Pamiętam, gdy Tadeusz Mazowiecki kandydował na prezydenta, zarzucano mu pochodzenie żydowskie. Byłem wtedy bardzo zmartwiony, że Mazowiecki wyciągnął metrykę chrztu.
Bo stworzył precedens?
Tak. Też mam metrykę chrztu i mogę ją wyciągnąć. Ale uważam, że należy wreszcie o tym mówić: Polska to tygiel narodów. Ludzie mają bardzo różne korzenie. W mojej rodzinie są dwie linie. Jedna to asymilowana rodzina żydowska, która żyła w kulturze polskiej, a druga linia narodowości polskiej - od matki, ale także po części od ojca, ponieważ jego ojciec też był ożeniony z katoliczką. Nie ma to dla mnie kompletnie znaczenia. Rozpuszcza się plotki, że jestem spokrewniony z Jakubem Bermanem odpowiedzialnym za bezpiekę w stalinowskiej Polsce, a nawet - że tenże Jakub Berman to mój ojciec! Kompletna bzdura. Już nieraz publicznie mówiłem o tym. Uwłacza to zresztą pamięci mojego ojca, który walczył w obronie Warszawy w 1939 roku, a potem - jako naczelny redaktor Życia Warszawy - stworzył w tej gazecie prawdziwą przystań i azyl dla ludzi z AK, z armii z Zachodu i innych podejrzewanych przez władzę ludową o brak entuzjazmu dla nowych porządków. Zatrudniał ich i chronił przed bezpieką, o czym wspomina wiele osób, w tym ostatnio Leopold Ungier.
Wróćmy do kampani wyborczej. Ona kosztuje, i to sporo. Bracia Kaczyńscy odkładali pieniądze latami.
My - SDPL - nie mamy subwencji budżetowych. Kaczyńscy zbierali subwencję coroczną przez cztery lata, co im dało ciężkie miliony złotych, i widać to choćby w telewizji. Nas na coś takiego nie stać. Pieniądze będą pochodzić więc od ludzi, od drobnych firm, bo od nich wolno nam zbierać. Na szczęście są chętni. Niemniej kampania będzie musiała być bardzo aktywna, bezpośrednia, wręcz osobista. Wszyscy musimy wyjść na ulice i przekonywać ludzi.
Jeśli Pan wygra wybory, najprawdopodobniej przyjdzie Panu współpracować z prawicowym rządem. Czy w tych warunkach jest szansa, by prezydent był efektywny, sprawny?
Uważam, że byłoby bardzo wskazane, by prezydent był lewicowy, bo jeśli będzie także prezydent z prawicy, to różne niebezpieczne pomysły (np. kolejna ustawa dekomunizacyjna) zostaną zrealizowane. Potrzebna jest przeciwwaga. Ale taki lewicowy prezydent musi umieć z tą prawicą rozmawiać, bo nie twierdzę, że cała mądrość jest po lewej stronie. Pewne rzeczy trzeba ucierać. Głównym źródłem nieszczęścia w naszym kraju było zawłaszczanie państwa przez partie polityczne. Politycy powinni więc samoograniczyć się, a prezydent musi tego wszystkiego pilnować. Nie znam kraju, który wyleczył się z tych problemów, ograniczając demokrację; wręcz przeciwnie, trzeba zwiększyć jawność i przejrzystość decyzji i ich społeczną kontrolę.
Rozmawiał Rafał Jabłoński
Data: 2005-06-21
Powrót do "Wiadomości" / Do góry