MAREK BOROWSKI: - Nie może. Ład miał być kolejnym prezentem dla wyborców ratującym spadające sondaże. Na początku chodziło tylko o kwotę wolną w wysokości 30 tys. zł. Emeryci i renciści z niewysokimi świadczeniami oraz słabiej zarabiający mieli odczuć obniżkę podatków w zeznaniach PIT w następnym roku, czyli przed wyborami. Dlatego PiS nie zgodził się, aby przesunąć zmiany o rok, by lepiej się przygotować. Teraz, mimo bałaganu, który jest coraz większy, nie może się wycofać. Zabranie tych 30 tys. zł byłoby jeszcze większą katastrofą.
Więc brniemy dalej, mimo że lawinowo przybywa grup, którym obiecywano finansową poprawę, a przy pierwszej wypłacie zobaczyły, że dostały po kieszeni?
Będzie ich jeszcze więcej, niektórzy jeszcze się nie zorientowali. Najwięcej zamieszania zrobi kuriozalna ulga dla klasy średniej. Wedle zapewnień rządzących ma spowodować, że na zmianach nie stracą osoby, których miesięczne zarobki nie są mniejsze niż 5701 zł, lecz nie przekraczają 11141 zł. Ale Polski Ład zwiększa obciążenia podatkowe osobom zarabiającym mniej, już od 4,9 tys. zł. O nich nie pomyślano. Przeliczyłem to dokładnie i Senat zaproponował poprawkę, która obniżała poziom zarobków uprawniających do ulgi. Sejm ją odrzucił. Podobnie jak tę, dzięki której nie traciliby najubożsi emeryci, których świadczenia wynoszą około 700 zł lub mniej. Oni też nie okazali się beneficjentami zmian, ale ich ofiarami. To spora grupa, prawie 300 tys. osób. Uderzyło w nią wyłączenie z PIT składki na zdrowie.
A mimo to PiS się nie wycofa?
Upieram się przy tej tezie, ponieważ od początku śledziłem proces rodzenia się Polskiego Ładu. Pokazuje całą mizerię pisowskiej polityki, także intelektualną. Nie chodziło o żadną reformę marnego systemu, tylko o prezent dla wyborców. Miała nim być kwota wolna, ale policzono, że kosztowałaby budżet około 75-80 mld zł. To za dużo, więc zaczęli kombinować, jak ten wydatek zmniejszyć. Tak urodził się pomysł, żeby nie nazywać podatkiem składki na zdrowie i wyłączyć ją z systemu. Wydawał się idealny. Biedni zyskaliby wprawdzie o 9 proc. mniej, niż im obiecano, ale większe obciążenia zapłaciliby głównie zamożniejsi. W dodatku wyłączenie składki z podatku dawało budżetowi prawie 80 mld zł, więc w sumie cała wielka „reforma” nie kosztowałaby nic. Nikt nie robił żadnych symulacji, żeby zorientować się, jak to naprawdę będzie wyglądało w praktyce.
Niestety, zaczął bruździć Gowin. Zaprotestował przeciwko uderzeniu w przedsiębiorców.
Więc obniżono im składkę do 4,9 proc.
Ale Gowin nadal bruździł.
No to jednym przedsiębiorcom składka ma być naliczana od płacy minimalnej, innym od średniej. Zaczął się chaos, ale nadal żadnych symulacji nie robiono. Kiedy już projekt, niby po konsultacjach, trafił do Sejmu, odezwali się dobrze zarabiający na etatach. Zorientowali się, że główny impet zmian uderzy w ich zarobki. No to na tę sparciałą dętkę, którą jawi się Polski Ład, mędrcy z partii rządzącej nakleili kolejną łatkę - kuriozalną ulgę dla klasy średniej. I ta łatka też puściła, teraz puszczają następne. Ta ulga przyniesie nam jeszcze dużo niespodzianek.
Pan też przekonywał, że na Polskim Ładzie nikt nie powinien stracić. Niech zyskają najubożsi, ale innym odbierać nie należy.
Przypominam, że prezes NBP mówił wtedy, że tak świetnej sytuacji gospodarka polska nie miała od czasów zaborów, a bank centralny ma nieprzebrane ilości pieniędzy.
Polski Ład wprowadza w podatkach gigantyczne zmiany. Budżet państwa na nich traci czy zarabia?
Problem polega na tym, że nikt tego nie wie. Nic nie zostało policzone, nie ma żadnych prognoz, które można by weryfikować. Z uchwalonego przez Sejm budżetu wynika, że dochody państwa mają być mniejsze o 17 mld zł z powodu ulg na dzieci. Chodzi o ten nowy kapitał opiekuńczy - 12 tys. zł na dziecko oraz nową ulgę dla świetnie zarabiających rodziców czworga dzieci. Minister finansów się na ten temat nie wypowiada.
Część sfinansują dobrze zarabiający samotni rodzice, którzy dołączyli do grona ofiar mocno uderzonych po kieszeni.
Tego, które grupy z powodu ulg na dzieci zyskają, a które stracą, także nie wiemy. Zmiany rozpoznajemy bojem. Przecież rząd uparcie nakleja na tę sparciałą dętkę kolejne łatki.
Sejm uchwalił ustawę budżetową 17 grudnia. Zapisano w niej, że inflacja w 2022 r. spadnie do 3,3 proc., choć już wiedziano, że to fikcja. W tym samym niemal czasie prezes NBP szacował tegoroczny wzrost cen na 7,6 proc. GUS podał, że po grudniu ceny podskoczyły o 8,6 proc. Ekonomiści prognozują inflację dwucyfrową.
Wiadomo, że założenia do budżetu robi się wcześniej...
Kiedy Adam Glapiński straszył jeszcze deflacją...?
...ale potem rząd powinien wnieść autopoprawkę (lub zrobić to przez swoich posłów), żeby główne wskaźniki gospodarcze zbliżyć do rzeczywistości. Rząd nie uznał za stosowne, żeby to zrobić, więc mamy budżet oparty na fikcyjnych założeniach. Minister Kościński mógłby przynajmniej próbować argumentować, że tegoroczna inflacja będzie niższa, niż prognozuje NBP, bo przecież rząd wprowadza tzw. tarcze antyinflacyjne. Złożył w Brukseli wniosek o czasowe obniżenie VAT na żywność z 5 do 0 proc. Obniżono czasowo VAT i akcyzę na paliwa, energię elektryczną i gaz. Ale prognoz, jakie skutki finansowe to przyniesie, brak. A przecież z powodu dużo wyższej inflacji dochody państwa będą wyższe, chociaż tarcze je obniżą. Wszystkie ważne założenia budżetu są wzięte z sufitu. Oprócz tempa inflacji także dochody i wydatki państwa są nieprawdziwe. Minister finansów twierdzi jednak, że budżet na 2022 r., choć oparty na fikcyjnych wskaźnikach, jest OK. Natomiast prominentni politycy PiS mówią „przekazami dnia”, nie bardzo rozumiejąc, co one znaczą. Ciągle powtarzają, że płace rosną szybciej niż ceny. W sytuacji, gdy grozi nam inflacja dwucyfrowa, to brzmi jak prowokacja. Bo jednym zarobki rosną o 15 proc., innym o 2 proc., a jeszcze innym wcale.
Na przykład pracownikom sfery budżetowej. W budżecie zapisano, że ich płace wzrosną w tym roku o 4,4 proc. O ponad jeden punkt procentowy więcej niż zapisana inflacja. W sytuacji, gdy ceny rosną dużo szybciej, taki zapis oznacza zapowiedź dalszej pauperyzacji pracowników edukacji, aparatu sprawiedliwości, domów pomocy społecznej czy służb socjalnych. Realna wartość ich zarobków szybko topnieje. Będą strajki?
Mamy odpowiedź, dlaczego wskaźnik inflacji w budżecie jest tak niski. Gdyby napisano, że ceny będą rosły szybciej, trzeba by zmienić także pozostałe pozycje. Większe byłyby wpływy do budżetu z podatków, ale inne, dużo wyższe, musiałyby być zapisy po stronie wydatków. Ustawa budżetowa prezentowałaby się o wiele gorzej, a to przecież produkt marketingowy.
Po co nam fikcyjny budżet?
Żeby dobrze wyglądał, pokazywał, że Polska jest świetnie rządzona. Prawdziwy budżet powinien pokazywać prawdziwe wpływy i wydatki państwa, uświadamiać obywatelom, na co idą ich podatki. W jaki sposób państwo finansuje wydatki, które są dla nas ważne: edukację, ochronę zdrowia, na co możemy liczyć. Z ustawy budżetowej, jaką uchwala większość rządząca, Polacy się tego wszystkiego nie dowiedzą, wiele wydatków zostało ukrytych poza budżetem. To jest celowe. Ustawa budżetowa nie pokazuje rzeczywistego stanu finansów państwa, celem jej autorów jest jego zakłamanie, pokazywanie nieprawdy. Stworzenie obrazu, który niezorientowanym pozwoli uwierzyć, że władza jest odpowiedzialna, rządzi nami mądrze. Możemy spać spokojnie.
Konstytucja mówi, że o wydatkach państwa decyduje parlament.
W tym punkcie PiS też ją łamie. O 30 proc. wydatków państwa decyduje partia rządząca, bez akceptacji, a często także wiedzy parlamentu.
Ekonomiści alarmują, że powstał drugi, nieformalny budżet. Poza społeczną kontrolą wydano w 2021 r. prawie 300 mld zł. Nie zapisano tych pieniędzy w ustawie budżetowej, znajdują się w dyspozycji Banku Gospodarstwa Krajowego oraz Polskiego Funduszu Rozwoju. To tak zwany Fundusz Covidowy.
Uzasadnieniem dla jego utworzenia była pandemia, trzeba było ratować gospodarkę. Pomoc była niezbędna, choć można dyskutować, czy nasza produkcja pieniędzy nie była nadmiarowa. Nie ma też poważnych analiz, do kogo trafiła pomoc, są wątpliwości, czy wyłącznie do potrzebujących. Inne państwa też drukowały „puste” pieniądze, Europejski Bank Centralny kupował wyemitowane z tego powodu obligacje.
Mechanizm był taki - BGK i PFR emitowały obligacje, które wykupił NBP, a gotówka poszła na rynek. W sklepach od tej pomocy nie przybyło towarów. Kiedy te obligacje zostaną wykupione i za czyje pieniądze?
Wątpię, czy kiedykolwiek. Będą rolowane, powiększając dług publiczny. Ale tych wydatków na początku nie widać w budżecie. Dopiero potem, gdy trzeba spłacać odsetki.
Pamięta pan określenie „nawis inflacyjny”? Był pan wtedy jednym z dyrektorów Domów Towarowych Centrum, a nawis oznaczał, że na rynku jest więcej pieniędzy niż towarów i usług. W PRL władza bała się podnosić ceny, więc sklepy były puste. W gospodarce rynkowej od pustego pieniądza rosną ceny. Prezes NBP prognozował deflację.
I nic nie robił, żeby wzrost cen nie wymknął się spod kontroli. Fundusz Covidowy, jaki powstał poza budżetem państwa, ma jednak więcej wad - nie wiadomo, do kogo i na jaki cel trafiają te pieniądze. To słodka tajemnica Prawa i Sprawiedliwości. Do worka z napisem Fundusz Covidowy wrzucono wiele wydatków, o których ani opozycja, ani obywatele nie mają zielonego pojęcia, nie są związane z walką z pandemią. Tym, którzy pieniędzmi dysponują, ustawa zagwarantowała bezkarność, nie odpowiedzą za nadużycia. Takie, jak zakup bezużytecznych respiratorów od handlarza bronią.
Media wykryły, że cała ta transakcja mogła być z góry ukartowanym transferem lewej kasy do jednej ze służb specjalnych. Ale Najwyższa Izba Kontroli, która kontroluje wydatki wszystkich instytucji publicznych, wydatkom Funduszu Covidowego przyjrzeć się nie może, nie ma do tego prawa.
Bo, choć niewątpliwie są to pieniądze publiczne, wydatki te są objęte... tajemnicą bankową. Mamy odpowiedź, dlaczego zostały wyprowadzone poza budżet. W budżecie 2022 takiego funduszu już nie ma.
Ale gdy piąta fala pandemii zaatakuje, może ponownie zostać stworzony.
Patologia rządów Prawa i Sprawiedliwości polega na tym, że partia rządząca wydaje nasze pieniądze nie tylko z jednego, alternatywnego budżetu poza społeczną kontrolą. Takich lewych budżetów, formalnie niepowiększających deficytu finansów państwa, więc pozwalających szastać pieniędzmi, mamy już trzy. Dzięki nim można rozdawać pieniądze, które w ustawie budżetowej nie figurują jako wydatki. Ubiegłorocznego deficytu państwa nie powiększyło więc 2 mld zl dotacji dla TVP, 6 mld zł dla Funduszu Reprywatyzacji czy środki przekazane dla Centralnego Portu Komunikacyjnego ani Instytutu Mediów Narodowych. Tylko w 2021 r. bokiem, poza oficjalnym budżetem, rozeszło się 22,5 mld zł. Beneficjenci je dostali, ale budżet państwa ich formalnie nie wydał.
Na czym polega ten cud rozmnażania?
Cud mniemany, bo choć wydatku nie zapisano w budżecie i nie powiększył on bieżącego deficytu, to przecież powiększył dług publiczny. Rządowe media czy CPK nie otrzymały bowiem od państwa gotówki, ale obligacje. Wielu wyborców, którzy orientują się, że deficyt jest zły, długiem Polski się nie przejmuje, to abstrakcyjna kategoria. Półtora biliona złotych, nawet trudno od ręki rzucić, ile to ma zer. Gdyby jednak wzrósł deficyt budżetowy, który razem z niezapisanymi w budżecie wydatkami sięga już 10 proc. PKB, obywatele by się zaniepokoili. Dzięki manipulacjom i wyprowadzaniu wydatków poza budżet nasz deficyt utrzymuje się w granicach 3 proc. Premier może powiedzieć, że jesteśmy lepsi od innych.
A trzeci patent na wydawanie kasy?
Przy poprzednich to już pryszcz, chodzi o pozycję „niewygasające wydatki”. Przy wcześniejszych rządach zwykle była to nic nieznacząca pozycja. Kiedy wybuchła pandemia, PiS do oficjalnego budżetu wpisał ogromny deficyt, bodajże 90 mld zł. Ekonomiści orientowali się, że - mając tak ogromne możliwości szastania pieniędzmi poza kontrolą parlamentu - rząd całej tej sumy nie wyda. Ale to jest właśnie pozycja „wydatki niewygasające”. Pieniądze niewydane w 2021 można wydać teraz.
Za przekroczenie limitu wydatków zapisanych w ustawie budżetowej premierowi i ministrowi finansów grozi Trybunał Stanu.
To dlatego tworzą taki budżet, w którym deficyt jest mały, a wskaźnik wydatków państwa nie ma żadnego praktycznego znaczenia. Jak uznają za stosowne wydać więcej, a przecież robią to od początku swoich rządów, sięgną do „zaskórniaków”, czyli już istniejącego albo nowego funduszu, który nie jest objęty żadną kontrolą. Mając większość w Sejmie, łatwo go stworzyć.
Czy jakiś wskaźnik zapisany w budżecie 2022 jest prawdziwy?
Obawiam się, że jedno założenie jest realne - inwestycje publiczne będą jeszcze niższe niż w złym 2020 r. Jeśli odliczymy te strukturalne, na drogi i autostrady, to na przedsięwzięcia innowacyjne, poprawiające konkurencyjność naszej gospodarki, pieniędzy w budżecie nie przewidziano. Wskaźnik wzrostu PKB może być mniejszy (zapisano 4,1 proc.), choć nawet według oficjalnych założeń nasza gospodarka spowalnia.
Z powodu braku środków z Krajowego Planu Odbudowy? Przecież mamy „nieprzebrane ilości pieniędzy”.
Nie żartujmy, bo skutki będą żałosne. Presja płacowa narasta, ale za rosnącymi zarobkami nie nadąża tempo wzrostu wydajności. Bez nowych inwestycji wydajność nie wzrośnie. Więc nasza gospodarka staje się coraz mniej konkurencyjna, a to odbije się na eksporcie. Złoty słabnie. Słabszy złoty oznacza wyższą inflację.
Prezes NBP twierdzi, że inflacja nie zależy od nas.
Ale w dużym stopniu zależy od kursu złotego, czyli ile w rodzimej walucie płacimy za ropę czy gaz. Silniejszy złoty to lepsza tarcza antyinflacyjna niż czasowe obniżki VAT. Gdyby PiS nie upierał się przy swojej pseudoreformie sądownictwa, unijne pieniądze bardzo wzmocniłyby naszą walutę.
Fikcyjny budżet 2022 właśnie trafił do Senatu. Co z nim zrobicie?
Poprawimy złe założenia, wiedząc, że i tak większość rządząca je w Sejmie odrzuci.
ROZMAWIAŁA JOANNA SOLSKA
Źródło: Polityka 04 (3347)
Powrót do "Wywiady" / Do góry | | | |
|